wtorek, 19 listopada 2013
Smutny listopad
niedziela, 1 września 2013
Czas nieubłaganie płynie
Działo się tak dużo, że trudno w to wszystko uwierzyć. Dobrze, że nie zmarnowałam czasu, że wypełniłam w nim każdą wolną chwilę tym co kocham i tym co mogłabym robić bez końca. Choć i bez smutku się nie obyło, bo chyba nie może być szczęśliwie cały czas.
Teraz, wraz z wrześniem przyszły wielkie zmiany i małe radości. Ciekawe co dalej przyniesie czas.
poniedziałek, 24 czerwca 2013
Mogę
Powinnam jeść zdrowo i mniej. Mogę też podgryzać białe rogaliki z nutellą.
Powinnam robić ładne, słoneczne zdjęcia. Mogę wrzucać tu także te nieudane, rozmazane potworki.
czwartek, 20 czerwca 2013
niedziela, 22 stycznia 2012
Szarośc i studenckie piraszenie
Natomiast wczoraj, wczoraj był leniwcowy, powolny, spokojny dzień. Dzień poświęcony na prace domowe, drobne, kochane złośliwości i inne rzeczy, na które zawsze jest za mało czasu. To miłe.
A właśnie, przejdźmy do pitraszenia. Stwierdziliśmy na koniec, że zrobimy parówki w cieśnie piwnym. Danie tak stereotypowo studenckie (zakładając oczywiście, że jest się studentem, który je), a jednak nie takie jak myśleliśmy. Pewnie dlatego, że parówki jakieś przesolone i piwo z najniższej półki. Nieważne. Parówek w cieście piwnym nie polecamy.
Na koniec jeszcze chciałam przeprosić za nieskładność posta, która wynika z przyciśnięcia stalowym niebem.
Aaaa na zupełny koniec zapytuję, gdzie jest taka zima jak w tamtym roku??? Taka??
wtorek, 17 stycznia 2012
Porannie
Właśnie, we Wrocławiu śnieg! W końcu się zdecydował, bo wczoraj cały dzień niby latał w powietrzu, ale jakoś sam nie wiedział czy chce spaść, czy znowu frunąć do chmur i w zasadzie przemieszczał się tylko pionowo. A dzisiaj, dzisiaj spadł i mam nadzieję, że przykrył brzydotę i brud mojej ulicy i mam nadzieję, że utrzyma się jeszcze parę dni, bo W powiedział, że jak będzie śnieg to mogę sobie skonstruować karmnik ;)
(skoro miała szansę na przykrycie brudu ulicy, to może wpuszczę go do kuchni, hymmm)
Pozdrawiam Was sennie.
sobota, 14 stycznia 2012
Eksperyment, eksperyment
W związku z tym postanowiłam ugotować eksperymentalnie zupę marchewkową.
Zupa marchewkowa dla 2 osób
* 4 marchewki
* spora cebula
* duży ząbek czosnku
* kasza kuskus (tyle ile zwykle używasz dla 2 osób, bo to nie jest takie proste ;)
* po pół łyżeczki soli, cukru, curry, pieprzu i cynamony (może soli trochę więcej, a cynamony i cukru troszkę mniej ;)
* oliwa lub olej
* 2 łyżeczki soku z cytryny
* woda oczywiście
* opcjonalnie jogurt naturalny
Marchew, cebulę i czosnek kroimy na dowolne cząstki i podsmażamy na oleju. Kiedy są już szkliste dodajemy przyprawy, wodę i gotujemy aż będą miękkie, a cała kuchnia będzie pięknie pachnieć. Na koniec dodajemy sok z cytryny. Zupę miksujemy na gładką masę i dodajemy do niej kuskus. Po 5 minutach danie jest gotowe. Można je jeszcze przyozdobić kleksem jogurtu.
Jak pisałam moim zdaniem zupa była naprawdę pyszna i interesująca w smaku. Jednak W wzgardził nią zupełnie. No cóż każdy eksperyment ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne (jak to mówił wąsaty klasyk ).
Dobrych, kolorowych snów.
poniedziałek, 19 grudnia 2011
czwartek, 15 grudnia 2011
Smaki dzieciństwa
Chleb w jajku, czyli uproszczone tosty francuskie
* parę kromek nie najświeższego chleba
* 2 jajka
* 2 łyżki mleka
* szczypta soli
* sok z cytryny
* cynamon
* miód
* wybrany owoc
* olej do smażenia
Jajka roztrzepujemy, dodajemy sól i mleko. Kromki maczamy w jajecznej miksturze i obsmażamy na oleju. Po zdjęciu z patelni skrapiamy sokiem z cytryny, posypujemy cynamonem, smarujemy miodem i obkładamy owocem. Jemy puki ciepłe, bo ciepłe najlepsze :)
W niedziele w moim domu często jadaliśmy takie śanadno lub kolację. Pamiętam, że była wersja na słodko, czyli taka jak opisałam ( no może poza cynamonem) i wersja na słono, w niej do jajka dodawało się trochę tzw. jarzynki i już. Danie może nie jest wykwintne, ale jakie pyszne i oszczędne. Można do niego użyć starego chleba i skrystalizowanego miodu i i tak cieszyć się pysznym rezultatem :D
powrót nr 3
środa, 27 kwietnia 2011
Migawki
Chronologicznie.
Migawka ze Szczecina.
Szczecin był taki, że... że może nawet mogłabym polubić bywanie nad morzem. Przez jeden dzień to nawet nie zdążyłam się znudzić. Było miło i poznałam kuzyna :D
Migawka przedświąteczna.
Oto piękny koszyczek, wyrób przedszkolny, który dostałam w prezencie. Jego główną cześć stanowi kurczak z waty własnoręcznie wykonany przez dzieci, który dzięki swoim uroczym rozbiegniętym oczkom zyskał miano Sida.
Migawka w sumie świąteczna.
Zdjęcie nie zrobione bezpośrednio w święta, ale w nie jakoś nie było czasu. Oto Pyton, który był główną atrakcją w moim rodzinnym domu. Ogólnie chłopak zaczarował wszystkich i nadal czaruje, bo do 3 maja będzie siedzi w Łasku. W ogóle ostatnio stwierdziliśmy ze zgrozą, że od kiedy go mamy urósł prawie dwa razy.
Migawka dzisiejsza.
Oto Herkules, mój fantastyczny, wrocławski wehikuł. Teraz już nie muszę cisnąć się w gorącym autobusie i biec na przystanek, bo mam jego. Uuuuu!
niedziela, 10 kwietnia 2011
Słonecznie rozleniwienie, bo słońce wróciło
Musze napisać o szoku, któy przeżyłam wczoraj. Mianowicie W postanowił zaangażowac się ekologicznie (co do niego jest niepodobne zupełnie) i tto włażnie z jego inicjatywy byliśmy wczoraj na wrocławskim Eko Jarmarku wymienić butelki z ostatniej imprezy na bilety. Moim zdaniem akcja wymiany odpadów różnego rodzaju na bilety do inetersujących miejsc to super pomysł. O wielkim zainteresowaniu akcją świadczyła kolejka, w której trzeba było wystać ok 2 godzin. Jedynym minusem, który niestety nas dopadł było, to że co godzinę dochodziły nowe bilety, a pod koniec godziny zostawały już tylko "reszki", których nikt nie wybrał. W związku z tym zdobyliśmy wejściówki do Muzeum Architektury :/ zobaczymy jak tam będzie.
Natomiast dzisiaj spokojna, słoneczna niedziela i nawet Pyton jakoś nieruchliwy (znaczy nie sępi jedzenia;). Wieczorem kroi się koncert liryczny bardzo, ale czy faktycznie się skroi to się okaże, bo jakoś mi się strasznie nie chce spotykać z ludźmi dzisiaj.
Ps. Amarantko, teraz, jak i ostatnio mieszkam na Śródmieściu, a dokładnie w okolicach Mostów Warszawskich.
Ps. Ciekawe kiedy w końcu oda mi się napisać cos o jedzeniu... ciekawe.
poniedziałek, 4 kwietnia 2011
Poranki, ranek i już po
Tak czy inaczej przyszła sobie wiosna i wszystko zrobiło się takie ładne, chyba nawet ja się zrobiłam ładniejsza. Zdęcia mam, ale nie wiem gdzie, wstawię jak znajdę, bo z tego zachwytu nad słońcem robiłam zdjęcia wszystkiego :) No i w końcu może coś o kuchmaceniu napiszę, ostatnio zdarza mi się coś ugotować, a napisać to już zapominam.
poniedziałek, 21 lutego 2011
Bo jest czas łóżka i czas plecaka ;)
Ostatnio żyję na plecaku. Na plecaku, bo walizki nie posiadam i nie uznaję. Podróżowanie z Łasku do Wrocławia, z Wrocławia do Łasku, wyprawa zimowa na Śnieżkę, biwak, nadciągający wyjazd do Tarnobrzega, uh. Nie nadążam z przepakowywaniem. Poza tym zdrowie troszku mi się pogarsza, ale teraz siedząc w domu wykuruję się.
Wyprawa na Śnieżkę to mój pierwszy zimowy wypad w góry i powiedzmy sobie, że jak na pierwszy raz to pogoda nie ułatwiała mi zadania, a i widoków nie było zupełnie. Śnieg na ziemi, śnieg w powietrzu, śnieg z kieszeniach i ogólnie wszędzie śnieg.
Dzisiaj leżymy z chorym tatą w łóżku aż nas boki rozbolą, czyli, aż mama wróci z pracy i nas pogoni. Ja skończyłam grać w Wiedźmina, skończyłam z uczuciem niedosytu i niepewności, paroma zastrzeżeniami i chęcią na jeszcze. Na najbliższy czas planuję coś upiec, ale czy się uda... tego to najstarsi górale nie wiedzą.
Tak wiele jeszcze chciałam napisać i jakoś wyleciało z głowy, w takim razie. Do napisania.
Ps. A dziękuję sesja sobie poszła bez potrzeby powtarzania czegokolwiek. Uf.
sobota, 5 lutego 2011
Znów Pyton, tym razem u W na rękach. Zdjęcie słabe, ale obecnie nie mam aparatu, więc i na lepsze zdjęcia nie ma co liczyć. Obecnie staram się żeby Pyton w końcu zauważył, że to ja daję mu jego ulubione jedzonko i w związku z tym żeby mnie w końcu polubił trochę, ale to chyba nie działa za bardzo.
Poza tym W wyjechał do Łasku, a ja zostałam tu się uczyć... taaaa uczyć... No nic trzeba jeszcze się przygotować do tych dwóch egzaminów i będzie w końcu spokój. Szkoda tylko, że tak strasznie nie mam na to ochoty, no wszystko inne tylko nie czytanie notatek, proszę. Może ktoś ma rów do wykopania, dom do sprzątnięcia, cokolwiek, to ja chętnie zrobię w zamian za odwołanie egzaminów :)
Pozdrawiam was serdecznie i życzę miłego weekendu.
wtorek, 1 lutego 2011
No tak, bo zapomniałam wspomnieć, że nasz świnek ma na imię Pyton. Świnek trzęsie się już coraz mniej, za to zaczął trząść nami. Domaga się jedzenia, imprezuje po nocach i jeszcze nie zrozumiał, że jego główną rolą w tym domu jest bycie głaskanym. Jeżeli tylko ma ograniczoną, dość ciemną przestrzeń to nawet się porusza, rozgląda, obwąchuje i podgryza wszystko. Większe przestrzenie to jeszcze coś przerażającego, a nie okazja do biegania.
Na koniec wspomnę, że powoli zbliżam się do pomyślnego (tfu, tfu nie zapeszaj) zakończenia mojej pierwszej sesji. Jeszcze tylko 3 egzaminy i wolne!!
Ps. W mieszkaniu nadal nie ma stałego internetu. Toż to zgroza!
piątek, 14 stycznia 2011
Maluszek przybył
Jak już mówiłam zmieniliśmy lokum. Pokój, do którego niedawno się wprowadziliśmy był biały, zimny i pusty, jakiś taki zupełnie niczyj. Rozpakowaliśmy nasze graty (strasznie dużo tych gratów), postawiliśmy kwiatka na parapecie, włączyliśmy piec i zrobiło się troszkę bardziej domowo.
Za to w środę pojawił się tu on, mały roztrzęsiony świnek. Teraz w całym pokoju ślicznie pachnie sianem, a my z niecierpliwością oczekujemy, aż nasz maluch zechce się z nami zapoznać. Zdziwiło mnie tylko to, że obudził mnie w nocy swoim kopaniem, chrupaniem, bieganiem... To dziwne, bo normalnie tego typu hałasy na mnie nie działają. No nic, czas wyrobić sobie trochę cierpliwości. Wczoraj zaczął powoli wyściubiać nos ze swojej budy, ale przy każdym hałasie (albo i bez niego) znów do niej wbiegał. W związku z tym zdjęcia są jakie są robione z ręki i na stanowczo za dużym zoomie ;)
Nadal oczekujemy na ocieplenie stosunków między nami.piątek, 7 stycznia 2011
Nowy rok, czas na zmiany.
Nowy rok... jea. Tak sobie myślę, że nowy rok ma dopiero tydzień, a u mnie już sporo się zmieniło. Po pierwsze zmieniło się mieszkanie. Zamieniliśmy pomarańczowy pokoik na otoczonym parkami kozanowie, na biały w kamienicy, gdzie za oknem widać drugą kamienicę. Mi się nawet podoba ta zmiana, W trochę marudzi, ale myślę, że się przyzwyczai.
Poza tym myślimy nad adopcją świnki morskiej. Mam nadzieję, że będziemy dobrymi „rodzicami”. Jeżeli, więc ktoś wie o śwince we Wrocławiu, która szuka domu to proszę o info.
Tak poza tym to były święta. Bardzo miłe, rodzinne święta. Robiłam domki z piernika, W zrobił mi bombkę ze sznurka, a w ramach spalania serniczków zrobiliśmy sobie wycieczkę na „piaskową”.
Ta notka jest jakaś taka nieudana, ale cóż to tylko tak na rozgrzewkę (jak grzaniec powyżej).
Na koniec...postanawiam, że będę pisała tu chociaż raz w tygodniu... Mam nadzieję, że się uda.
niedziela, 17 października 2010
O wtykaniu nosa gdzie nie potrzeba
Kiedy rano otworzyłam oczy byłam mile zaskoczona. Zaskoczyło mnie słońce oświetlające cały pokój, ba cały świat za oknem. To miło z jego strony, szczególnie, że wczoraj zrobiłam pranie i suszenie go w pokoju niekoniecznie mi się podobało.
Okazja nie mogła się zmarnować, wyszliśmy na kolejną wycieczkę. W. przygotowany jak na wyprawę w góry, ja raczej jak na spacer po rynku, bo grunt to różnorodność. Tak sobie spacerowaliśmy nad Odrą po chaszczach wszelakich, aż kończyła się ścieżka. Jak ścieżka się kończyła to zaczynała się nowa i szliśmy dalej. Liście szeleściły, ptaki krzyczały, ludzie spacerowali z psami. Wszystko byłoby dobrze i bez większych wpadek gdyby nie to, że nie zawsze dociera do nas fakt "zamknięta brama oznacza zakaz wstępu". W związku z tym przepchaliśmy się szparą między rzeczoną brama, a poręcza urokliwego mostu (który był tym bardziej intrygujący i urokliwy, że zamykały go dwie bramy) i rozpoczęliśmy jego oglądanie. Później przepchneliśmy sie jeszcze przez jedną bramę myśląc, że po drugiej stronie jest droga i... okazało się, że wleźliśmy na teren posterunku policji. Oj, oj oj. Całe szczęście, że pan, który posterunku pilnuje był bardzo miły i tylko kazał nam wyjść, bo tu spuszczone psy czasem biegają...
Koniec końców ominęliśmy inne bramy, płoty, domy i dotarliśmy do domu na pyszne naleśniki z jabłkami.
Dobranoc.
sobota, 16 października 2010
Znów zwyczajnie, bez kulinarnych wynurzeń
Jedzenie jedzeniem, ale stwierdziłam, że czas pisać tu częściej, więcej zwyczajnie o codzienności, o radościach i łzach (łez to mogłoby być mniej niż więcej w zasadzie).
Zaczynamy.
Dzisiaj była wycieczka. Znaczy w końcu przeszliśmy się gdzieś dalej niż na przystanek. Znów potwierdziło się moje przypuszczenie, że mieszkamy w bardzo zielonej okolicy. To miło mieć poczucie, że powietrze, które wpuszczam przez (wiecznie) otwarty balkon w większości składa się z powietrza, a nie ze spalin. Fajnie też móc ze znajomymi posiedzieć na ławeczkach w parku zamiast w czterech ścianach się dusić. Jak już wspominałam była wycieczka zakończona zakupami na tydzień. Niestety okazało się, że my (takie dwa małe ludziki) potrafimy zjeść w ciągu tygodnia bardzo dużo, więc powrót z bardzo ciężkimi plecakami musiał odbyć się już tramwajajem, a nie na nogach.
Poza tym doszliśmy do wniosku, że gotowanie w podskokach i na dodatek w dwie osoby to nie nasza domena. Mi udało się przesolić warzywa, a W. osłodził, a później przesolił makaron... także tego... obiad był przepyszny i nie bardzo wiedzieliśmy jak to to zjeść. Po tym gotowaniu i zakupach dochodzę do wniosku, że musimy pozbyć się z kuchni soli i przestać jeść mięso i ser (na resztę może nas stać :P).
Teraz po zakończonej powodzeniem bitwie z historią wychowania śpiewam do głośników, a W. "jeździ" uazem ;)
Właśnie, doszłam do wniosku, że muszę się w końcu nauczyć odpowiadać na komentarze pod nimi. Nauczę się, obiecuję.
Na koniec wrzucam muzyczkę. Muzyczka pozytywna i radosna i kojarząca się z e Zduńską Wolą, ale to długa historia :)
Muzyczka
piątek, 15 października 2010
Kilka kroków przez park :)
Uwielbiam przechodzić przez park zachodni, który w zasadzie jest moim sąsiadem. To taki miły przerywnik między siedzeniem w bloku, a nauką w zatłoczonej okolicy dworca. Przechodzę sobie przez dość niemiejskie miejsce. Ten park lubię dużo bardziej od od zapuszczonego łaskiego pseudo lasu. Tu zawsze coś się dzieje, zawsze ktoś jest. Raz mijam rodziców lub dziadków z zapałem pchających wózki z pociechami. Kiedy indziej uśmiecham się na widok prawie oswojonych wiewiórek. Urocze maluszki robią zapasy i są nieustanną atrakcją rodzinnych spacerów i głuptasów takich jak ja. Aaaaa i nie można nie wspomnieć o rzeszy aktywnych staruszków, którzy spacerują w sportowych strojach z kijkami i z lekką naganą spoglądają na nas-leniwą młodzież :) Co do aktywnych staruszków to zachwycił mnie ostatnio pan ćwiczący chodzenie po taśmie między parkowymi drzewami.
Od jakiegoś czasu zbieram się w sobie żeby zrobić w parku kilka zdjęć, ale za każdym razem coś wypada i zdjęć nadal nie ma.
Oj kochani życzę wam dobrego dnia i dobrego weekendu. Zapomniałam, to będzie mój pierwszy weekend tutaj, zobaczymy, zobaczymy.
poniedziałek, 11 października 2010
Koniec sezonu
Miałam ostatnio dużo pomysłów na notki, ale zupełnie nie związane z jedzeniem, a przy okazji jakoś tak nie mogłam poskładać myśli w zdania. Jeśli o jedzonko chodzi jakoś nie mam ostatnio szans i czasu na gotowanie. Moja droga, zapobiegliwa mama daje mi z dom u tyle jedzenia, że nie przejadamy. Dobrze, że jest zamrażalka :)) Dzisiaj natomiast w końcu się dorwałam do patelni i upichciłam pyszne warzywa z makaronem.
Makaron z warzywami (ostatni taki w sezonie) (2 porcje)
* dwie małe cukinie, ja użyłam żółtych
* papryka, tym razem zielona
* ząbek czosnku
* pomidor
* oliwa z oliwek
* ugotowany makaron, najlepszy byłby jakiś grubszy, ale ja miałam taki od rosołu (:/)
* bazylia, pieprz, sól, słodka papryka
* garść startego żółtego sera
Cukinię i paprykę kroimy, po czym podpiekamy na oliwie (lub bez niej, a co). Warzywa dusimy pod przykryciem, ale nie za długo powinny lekko zmięknąć i nie rozpaśtać się. Teraz możemy dodać obrane, pokrojone pomidory i posiekany ząbek czosnku. Kiedy wszystko w miarę się połączy i podgrzeje mieszamy z ugotowanym makaronem. Na koniec posypujemy startym serem.
Makaron potwierdził moją teorię, że w dobry, słoneczny dzień wymaga jedynie ciepłego, smacznego posiłku, by stać się idealnym.
Tym czasem żegnam się z Wami i idę łapać słońce na balkonie podczas czytania jakiś uczelnianych głupot. Ach i życzę dobrego dnia.
czwartek, 30 września 2010
Pierwsze koty za...
W sumie to chciałam znaleźć ciekawszy rym niż płoty, ale jakoś nic nie przychodzi do mojego niewyspanego móżdżka.
Uczę się życia tu, w zupełnie nowym otoczeniu. Stanowczo nie ogarniam :) Znaczy powoli, bardzo powoli przestaję się gubić, ale droga daleka przed nami. Tak czy inaczej nie ma co się nakręcać, bo jutro znów do Łasku. Tak, tak posiedzę sobie w mojej dziurze, zuchy odwiedzę, Pasi opowiem jak u nas, bo ona mi piękne sprawozdanie napisała.
Aaaaa, poza tym dzisiaj w końcu byłam w środku głównego gmachu uniwersytetu i muszę przyznać rację. Tak, on wygląda jak kościół.
Dziękuję za słowa otuchy, pewnie jeszcze nie raz będę tu marudzić na mój biedny los :)
Na koniec powiem jedno... czemu jest tak strasznie zimno?!?
poniedziałek, 27 września 2010
Przenosiny
Jutro moje rzeczy wrzucone zostaną do samochodu i pojedziemy. Pojedziemy do miasta, z którym prawdopodobnie zwiążę się na najbliższe kilka lat. Nie wiem jak to będzie, ale przecież musi być dobrze. Mam nadzieję, że nauczę się podtrzymywać przyjaźń na odległość, bo nie wyobrażam sobie żeby tych roześmianych twarzy mogło nie być w moim życiu. Tak, koniecznie muszę się nauczyć. Zostawiam tutaj swoje zuchy, trochę się boję, bo chociaż osoba, której je zostawiam jest fantastyczna to za mało w siebie wierzy. Pracowałam z nimi tylko rok, a przywiązałam się niesamowicie, jednak dzieciaki mają w sobie to coś, co nie pozwala się oderwać.
To tylko tak chciałam napisać.
Bardzo dziękuję za pomoc, o którą prosiłam w poprzednim wpisie. Jednak nie zamykam listy i jeśli komuś wpadnie do głowy jeszcze jakiś tytuł to proszę mi go podrzucić.
piątek, 17 września 2010
Mała prośba i to, co lubię.
Miałam napisać o lubieniu i to tylko w 10 punktach. Ograniczenie ilości punktów dość utrudnia sprawę, bo ja lubię dużo rzeczy, a na dodatek te rzeczy często się zmieniają. Tak, czy inaczej spróbuję.
1. Czytać i lubię książki. Książki uwielbiam czytać, oglądać, wąchać, poznawać fakturę, otaczać się nimi i dawać w prezencie. Czytanie to coś, co może umilić mi każdą chwilę, nie mówię tu tylko o czytaniu książek. Czasem, kiedy długo nie czytam niczego bardziej konkretnego czytam reklamy, napisy na murach albo składy na opakowaniach.
2. Jedzenie i gotowanie. Przyjemność sprawia mi przygotowywanie posiłków, siekanie, ścieranie, duszenie. Cieszę się kiedy mogę nakarmić kogoś czymś, co sama ugotowałam.
3. Harcerzy z ich dziwactwami, wewnętrznym "folklorem", dziwnymi zabawami, bieganiem po lesie, poznawaniem osób z drugiego końca Polski zupełnie przypadkiem, a najbardziej lubię to, że z większością z nich umiem porozumieć się w pół słowa choćbyśmy widzieli się po raz pierwszy.
4. Sobie tak po polsku ponarzekać. Usiąść z kimś przy herbacie i gadać, gadać, gadać, przedrzeźniać się, czepiać słówek, licytować, kto ma gorzej. To chyba źle wróży mojej starości :P
5. Słuchać radia. Najbardziej lubię radio wieczorem. Zwykle słucham Trójki i odkleić się nie mogę kiedy mówi do mnie np. Jan Ptaszyn-Wróblewski, ojjj! Radio stało w moim pokoju od kiedy pamiętam i to może zwykłe przyzwyczajenie, ale bez niego jest mi smutno, cicho i brakuje mi cogodzinnych wiadomości.
6. Oglądać seriale prosto z internetu i krzyczeć kiedy wyczerpuje mi się limit.
7. Chodzić po górach. W górach świat ma inne kolory,a zmęczenie smakuje mi zupełnie inaczej. Wielka szkoda, że w te wakacje w górach właściwie nie byłam i nie będę. Oby za rok udało mi się poprawić ten niewybaczalny błąd.
8. Lubię oglądać zdjęcia. W zasadzie wszystkie zdjęcia stare i nowe, moje i osób zupełnie mi nieznanych. Zdjęcie to przecież nic innego jak złapana chwila i to strasznie mnie fascynuje. Czasem po obejrzeniu przypominamy sobie dawno zapomniane zdarzenia, ludzi, z którymi nie mamy już kontaktu.
9. Moje miasteczko. Może to mało popularne, ale na prawdę je lubię. Chociaż jest nudne, dziwne (jak to małe miasteczka), ze skłonnością do podkreślania swojej wielkości. Fajne w nim jest to, że nie można się zgubić, wszędzie jest blisko, prawie zawsze idąc ulica spotkasz kogoś, kogo znasz... Pewnie do napisania tego skłoniła mnie ostatnia zabawa w przewodnika.
10. Dziesiąty punkt, taki stanowczy i końcowy, ojej. To jak tak niepoważnie. Lubię to zdjęcie, które kiedyś się gdzieś zapadło, a teraz wróciło0 i cieszy mnie ogromnie. Szczególnie kiedy je porównam z wyglądem obecnym osobnika.
A teraz powinnam zaproponować osoby, które nam powiedzą co lubią. To też był dla mnie problem dlatego postanowiłam zaproponować LIDCE udział w zabawie, może akurat to przeczyta i znów zacznie pisywać. A teraz zamierzam przenieść bakcyl tej zabawy na fotoblogi, dlatego sugeruję żeby o swoim lubieniu napisali NATALIA, PIOTREK, PASIA, ZEKI, ANIA, NIEWIASTA, ENZO. No i już więcej osób chyba mi się nie nasuwa, ale jeśli ktoś tu wpadnie, a w zabawie nie brał jeszcze udziału to niech się czuje zaproszony.
wtorek, 14 września 2010
Ciasteczka miętowo-czekoladowe
Zaczął się zabiegany, zasmarkany czas. Ogólnie ciągle kursuje między domem a hufcem i zaczynam się już gubić w tym co, gdzie powinnam zrobić. W zasadzie wolę taki stan, niż uczucie zawieszenia i robienie nic. W niedzielę uśmiechałam się i promowałam nas na gminnych dożynkach. Było mniej nudno niż przewidywałam, przypomnieliśmy sobie jak smakuje wata cukrowa i namawialiśmy dzieci do rysowania. Za to od dzisiaj walczę z organizacja manewrów, złooo.
Dobra teraz czas na kuchnię, bo nic nie dodaje sił tak, jak mleko i dobre ciasteczko.
Przepis na dobre ciasteczka znalazłam tu. Ja uważam, że one są przepyszne, ale smak jest specyficzny. W na przykład stwierdził, że są one gorzkie...co, kto lubi :)
Ciasteczka czekoladowo-miętowe (przepis za Wiosanną)
1 szklanka mąki
1 szklanka cukru
0,5 szklanki kakao
0,5 szklanki siekanej, świeżej mięty
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
80g stopionego masła
szczypta soli
Suche składniki przesiewamy przez sito i mieszamy (mięta to też suchy składnik).
Stopione masło studzimy i mieszamy z jajkami.
Teraz płynne składniki łączymy z suchymi.
Z ciasta formujemy zgrabną kulkę i chłodzimy przez godzinkę w lodówce lub zamrażarce.
Po wychłodzeniu formujemy z niego kulki wielkości orzecha włoskiego i układamy dość luźno na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.
Ciasteczka pieczemy 10 minut w 180 stopniach.
Z papieru odklejamy ciastka dopiero po lekkim wystudzeniu, bo inaczej mogą się one porozpadać.
(Ja do ciasta dodałam kilka łyżek wody, bo jakoś nie mogłam tego ładne połączyć)
Ps. O lubieniu napiszę następnym razem.
środa, 8 września 2010
Po bazylii i magiczne śniadanie
Wczoraj zrobiłam żniwa. Wycięłam w pień nasze bazyliowe poletko. Mrrrr jak pachnie taki bukiet z bazylii. Z nosem w zielonej wiązce nawet marzenia o podróży do Włoch, bo w moich marzeniach Włochy pachną bazylią.
A dzisiaj kolejna posiadówka w hufcu, nawet dwie. Poza tym dzień zaczął się zimnem, brrr strasznie było zimno rano, aż nos spod kołdry nie chciał się wysunąć. Za to odbiłam sobie śniadaniem. Śniadanie było z tego przepisu i było bajeczne. W sumie nie przypuszczałam, że w normalny, pracowity dzień zjem na śniadanie placuszki, ale one są tak szybkie i łatwe w przygotowaniu, że nie było problemu.
A tak przy okazji, od razu zrobiło mi się ciepło.
poniedziałek, 6 września 2010
Pomidory, pomidory, pomidory
W tym roku warzywa nie zachęcają do siebie ceną. W zasadzie zastanawiam się czy było coś takiego jak sezon na pomidory, sezon na paprykę, sezon na śliwki, podczas, którego frukta kosztują grosze i można ich używać w nieograniczonej wręcz ilości, na wszystkie sposoby. Tak czy inaczej w tamtym tygodniu szalałam z pomidorami. Nie ma jak zmasakrować 15kg pomidorów, a ich soki i delikatny, przemielony miąższ zamknąć w słoikach, to prawie jak lato w słoiku. Zimą otwiera się taki słoik, dolewa jego zawartość na patelnię pełną plastikowych warzyw i znów wszystko nabiera smaku.
Tak czy inaczej polecam, domowy przecier z pomidorów. Pyszne i takie proste.
Po przemieleniu pomidorów (bez skórki i ziarenek) gotujemy je ok 1,5h, następnie wlewamy do słoiczków i w słoikach gotujemy jeszcze jakieś 20minut.
czwartek, 2 września 2010
Wracam
W ciągu tych paru miesięcy sporo rzeczy się u mnie zmieniło i zdarzyło. Po pierwsze dostałam się na studia, na które dostać się chciałam. Po drugie wyjechałam na obóz, który był zupełnie inny niż myślałam, że będzie. Między innymi po raz pierwszy spotkałam się z grupą dziewczynek w różnym wieku, które nie chcą chodzić na dyskoteki :P Teraz czeka mnie poszukiwanie miejsca do zamieszkania we Wrocławiu, ale nie muszę się za bardzo spinać, bo przecież mostów we Wroc dużo.
Niestety jeśli chodzi o gotowanie to zupełnie się opuściłam. Największym wyczynem było gotowanie wielkich garnków leczo... mrrr leczo! Nieważne, trzeba zapomnieć o dwumiesięcznym okresie odseparowania od kuchni i od bloga. Niniejszym wracam :)
środa, 16 czerwca 2010
Tarta truskawkowa
Przepis na kruche ciasto pochodzi z najbardziej zaufanej książeczki o ciastach jaka moja rodzina posiada. Niestety książka wyrabiając sobie renomę straciła okładkę i nie mogę Wam jej teraz przedstawić. Mam nadzieję, że okładka kiedyś się znajdzie.
Tarta truskawkowa
Spód:
* 300g mąki
* 50g cukru
* 125g margaryny
* 1-2 jajka
* łyżka kwaśnej śmietany
* 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
* szczypta soli
To jest kruche ciasto, więc dobrze będzie jeśli składniki będą zimne. Przesianą mąkę zagniatamy dokładnie nożem, a na koniec szybko wyrabiamy ręcznie. Wygniecione ciasto wrzucamy na pół godziny do zamrażalnika lub do lodówki. Po wyjęciu wałkujemy na grubość ok. pół centymetra i wykładamy nim tortownicę (albo formę to tart). Tortownica powinna być wysmarowana tłuszczem i obsypana bułka tartą lub wyłożona papierem do pieczenia. Nie można zapomnieć o zrobieniu brzegów wysokości chociaż półtora centymetra. Ciasto nakłuwamy widelcem i pieczemy ok.30 minut w średniej temperaturze.
Wierzch:
* pocięte w plasterki truskawki (ok półtorej szklanki)
* 3/4 szklanki pokrojonych orzechów włoskich
* 0,5 szklanki jogurtu naturalnego
* 0,5 szklanki śmietanki kremówki
* 2 jajka
* 3 łyżki cukru
* kropelka olejku migdałowego*
Na upieczonym spodzie układamy truskawki, posypujemy je orzechami. Resztę składników mieszamy dokładnie i powoli wylewamy na ciasto, trzeba uważać, żeby masa nie wylała się za brzegi. Całość zapiekamy jeszcze 15-20 minut.
* W Łasku rozniosła się wieść, że zapach waniliowy odstrasza komary. Nie wiem czy to prawda, ale w sklepach powoli zaczyna brakować olejku waniliowego :P
środa, 9 czerwca 2010
sobota, 22 maja 2010
Śniadaniowe rogaliki
Zeki nie pozwala żeby blog był osierocony, przypomina o notkach. Dziękuję Zeki ;)
Notka ta miała powstać w tamtym tygodniu ale nastąpiły zawirowania i zaginęła kartka z przepisem. Ja nie mam dobrej pamięci jeśli chodzi o liczby, więc wolałam poczekać aż się znajdzie.
Krucho-drożdżowe rogalki
( dwie duże blachy, tym razem nie policzyłam dokładnie ;)
* 25dag margaryny do pieczenia
* 50g drożdży
* 0,5kg mąki
* łyżka cukru
* szczypta soli
* 2 jajka
* 2 łyżki kwaśnej śmietany (najlepiej w temperaturze pokojowej)
* powidła, dżem, marmolada
* opcjonalnie białko jajka
Drożdże, śmietanę, cukier mieszamy i odstawiamy do wyrośnięcie w ciepłe miejsce.
Mąkę przesiewamy, dokładamy margarynę, jajka i sól, wszystko rozdrabniamy nożem. Na koniec wlewamy drożdżowy rozczyn.
Wszystko wyrabiamy rękoma. Wyrabiać możemy dłużej niż ciasto kruche, ale nie tak długo jak drożdżowe.
Wyrobione ciasto wstawiamy na pół godziny do lodówki.
Schłodzone ciasto tniemy na placuszki, które wałkujemy na posypanej mąką stolnicy. Później z placuszków wycinamy trójkąciki.
Na środek podstawy trójkątów nakładamy dżem i zwijamy zaczynając od podżemowanej strony. W ten sposób uzyskujemy rogaliki. Możemy je teraz posmarować rozmąconym białkiem.
Rogaliki pieczemy ok 40 minut w 180 stopniach.
A właśnie. W końcu zakończyłam maturalne starcie :)
sobota, 8 maja 2010
Drożdżowe ślimaczki, czyli wypieki niesezonowe
W końcu nadszedł na nie czas. Nieważne, że już dawno wypełzły z mojego domu.
Muszę zaznaczyć, że przepis na nie wzięłam z tego bloga (klik). Znaczy nie wytrzymałam i zmieniłam go trochę, ale tylko trochę :)
Drożdżowe ślimaczki
(ok. 30 sztuk)
Ciasto: * 4 szklanki mąki pszennej
* 5 dag drożdży
* 1 szklanka letniego mleka
* 1/3 szklanki cukru
* 100g roztopionego masła / margaryny do pieczenia
* szczypta soli
Wkład: * 2 łyżki stopionego masła
* 3-4 łyżki cukru
* 1 łyżka cynamonu
* garść rodzynek
* garść pestek słonecznika
Dodatkowo: * jedno białko
Rozkruszone drożdże i szczyptę cukru zalewamy letnim (nie gorącym)mlekiem, wszystko mieszamy do rozpuszczenia i odstawiamy do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Mojej miksturze zajęło to ok. 20 minut.
Mąkę przesiewamy do miski, dodajemy cukier, sól i wyrośnięte drożdże.
Całość wyrabiamy, a kiedy się połączy dodajemy roztopione i lekko przestudzone masło, wyrabiamy dalej. Dobrze wyrobione ciasto będzie błyszczące, zbąblowane i nieklejące.
Z wyrobionego ciasta formujemy kulkę, obsypujemy ją mąką, przykrywamy ściereczką, albo folią i odkładamy na 30 minutowe leżakowanie.
Leżakowanie powinno zaowocować podwojeniem ilości ciasta.
Teraz nasz wyrób rozwałkowujemy na obsypanej mąką stolnicy tak, by uzyskać prostokąt.
Na małym gazie rozpuszczamy i mieszamy ze sobą wszystkie składniki wkładu.
Roztopiony wkład przelewamy na ciasto i równomiernie rozprowadzamy. (Ja zrobiłam to palcem, ale palec nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu.)
Ciasto zwijamy wzdłuż dłuższej krawędzi i tniemy na plastry (ok. 1,5cm).
Choć w podstawowym przepisie zalecano odłożyć je do ponownego wyrastania ja tego nie zrobiłam.
Ślimaczki rozkładamy dość luźno na wyłożonej papierem brytfance, smarujemy roztrzepanym białkiem i pieczemy 20-30 minut w 200 stopniach.
W poniedziałek matura z biologii. Ałć!
Dziękuję za wszystkie kciuki.
poniedziałek, 3 maja 2010
Ze zdjęć relacja
A było to tak:
Dzisiaj... zaczęliśmy sezon :D Pierwsza tegoroczna wyprawka do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego.
Aż nie mogę się powstrzymać przed wrzuceniem zdjęć.
Boże, dziękuję, że są na świecie przyjaciele, którzy wiedzą lepiej ode mnie czego mi trzeba.
A dla Pasi sto lat!
Po pierwsze, bo ona bardzo lubi śpiewać "Sto lat", po drugie bo ma urodziny dziś.
Jutro zaczynamy matury...fantastycznie...
piątek, 30 kwietnia 2010
Nie nadajemy z Wrocławia
Wiecie skończyłam dzisiaj szkołę. Dziwnie, tak wcześnie.
Dziękuję za wcześniejsze komentarze. Jestem zdumiona niezmiernie i jeszcze raz dziękuje... tak wiele ciepłych słów.
środa, 28 kwietnia 2010
Pierwsze muffinki
Oto i one. Moja chluba i duma. Pierwsze w życiu muffinki.
Muszę koniecznie zaznaczyć, że podstawową formułę ciasta pobrałam stąd i jak pisałam mam nadzieję, że Asieja się nie obrazi.
Muffinki jagodowo-czekoladowe
(20 ślicznych babeczek)
* 1,5 szklanki mąki
* 3/4 szklanki cukru
* 1/2 szklanki oleju
* 1/4 szklanki mleka
* 2 jajka
* szczypta sody
* łyżeczka proszku do pieczenia
* biała czekolada
* garstka jagód
* bułka tarta
Suche składniki przesiałam przez sito i pomieszałam z posiekaną czekoladą.
Mokre składniki zmieszałam ze sobą.
Dodałam suche do mokrych i połączyłam (średnio dokładnie).
Po przełożeniu ciasta do wysmarowanych i wysypanych tartą bułką foremek (półtorej łyżeczki na babeczkę) powciskałam do nich zamrożone jagody.
Wszystko piekło się ok 30min. w temperaturze 180 stopni.
PS. Jeżeli tak, jak ja nie wykładasz foremek papierowymi kokilkami jagody nie mogą przylegać do boków foremki, bo babeczka baaardzo się przyklei. Ja swoje muffinki musiałam wydłubywać nożem z foremek.
Tak, Amarantko ja też nie mogę się doczekać świeżych owoców. Na szczęście mam domowe mrożonki.
niedziela, 25 kwietnia 2010
Truskawki pod pianką
Ledwo przyszła wiosna, słonce trochę przyświeciło, człowiek zmienił kurtkę na lżejsza, a już nam się wydaje, ze jest lato i wszystkie owocowe skarby są na wyciągniecie reki. Nie, nie, nie wcale tak nie jest. Niestety. Sama się dałam na to nabrać i jakież było moje zmartwienie, kiedy owoce do deserów musiałam wyciągnąć z zamrażarki.
Deser numer jeden miał być bezą, ale pomyślałam, że skoro już jest lato (!) to nie będę jadła samej smutnej bezy. Samotna beza została zastąpiona przez truskaweczki pod pianką, które zrobiłam tak:
Truskaweczki pod pianką
(dla 2 spragnionych słodkości osób)
* garść truskawek (ja użyłam mrożonych)
* pół garści migdałów
* jedno białko
* dwie łyżeczki cukru pudru
* szczypta soli
Truskawki pokroiłam na ćwiartki.
Migdały sparzyłam wrzątkiem i obrałam z łupinek. W przeciwnym razie łupinki podczas pieczenia odpadły by z migdałów i psuły nasz deserek. Obrane migdały pokroiłam na dość małe, ale wyczuwalne kawałki.
Białka ubiłam z cukrem i solą na bardzo sztywną masę.
Truskawki zmieszałam z migdałami i wrzuciłam do foremki. Na wierzch wyłożyłam pianę z białek.
Wszystko to piekłam w średni nagrzanym piekarniku jakieś 15 min, ale to pewnie zależy. W każdym razie chodziło mi o to żeby białka się zapiekły.
W ten sposób otrzymałam pyszną "zupkę" przykrytą delikatnie chrupiącą pianką
Jutro chyba pochwale się moim nowszym wytworem, czyli owocowym deserkiem nr. dwa.
czwartek, 15 kwietnia 2010
Deser jabłkowo-jogurtowy
Weroniko jest chora i jakaś niezbyt żwawa ostatnio. Z tego wniosek, że powinna zacząć jeść owoce. Podobno jedno jabłko dziennie i można omijać z daleka lekarza. Jest za to jeden problem, jabłka, które ostatnio kopiliśmy są dość... miękkie i niesmaczne. Ja rozwiązałam to tak.
Deser jabłkowo-jogurtowy
(jedna szklanka)
* jabłko
* 3 łyżki jogurtu naturalnego
* 2 łyżki śmietany 18%
* 2 łyżeczki miodu
* kilka kropel soku z cytryny
* pestki słonecznika
Śmietanę, jogurt i łyżeczkę miodu miksujemy ze sobą.
Jabłko obrane ze skórki i pokrojone miksujemy z resztą miodu i sokiem z cytryny.
Wszystko wlewamy do naczynka i posypujemy pestkami słonecznika.
Czas na edukację.
niedziela, 11 kwietnia 2010
środa, 7 kwietnia 2010
Niesforny mazurek kajmakowy.
Znów przyszły zimne dni. Ludzie zamiast wystawiać twarze na słoneczne promienie chowają się w swoich, zwykle szarych płaszczach, szalach, wyciągają rękawice. Ja niewyraźnie trzymam się na nogach. Powrót do poświątecznej rzeczywistości nie jest łatwy, obezwładnia mnie. Słowa mi się mylą, tracą konkretne znaczenia. Powracają do mnie dziwne, stare sny, problemy, które już kiedyś przezwyciężyłam.
Zamknęłam się przed światem w kubku herbaty i świątecznym cieście. W moim ulubionym, niezbędnym, krytykowanym, nieprzyzwoitym, przesłodkim, niemodnym mazurkiem kajmakowym.
Mazurek kajmakowy.
Ciasto (przepis z "Poradnika domowego" kwiecień 1994)
* 30 dag mąki krupczatki
* 3 żółtka
* 10 dag masła
* 10 dag cukru pudru
* zapach waniliowy
Masa:
* puszka mleka skondensowanego
* 10 krówek
* bakalie ( ja najbardziej lubię w nim orzechy i migdały)
Składniki na ciasto łączymy za pomocą noża, a później szybko zarabiamy.
Ciasto wkładamy do lodówki na pól godziny.
Zimne ciasto rozwałkowujemy i wykładamy na wysmarowaną blachę formując podniesiony brzeg, nakłuwamy widelcem w kilku miejscach.
Ciasto pieczemy w 200 stopniach, aż uzyska ładny, złoty kolor.
Mleko skondensowane gotujemy około czterech godzin, wstawiając puszkę do garnka z wodą. W sumie najlepiej jest zrobić to przed świąteczna zawieruchą.
Takie mleko wrzucamy do rondelka razem z krówkami i podgrzewamy aż staną się jednolitą masą.
Taką krówkowo - mlekowa miksturę wylewamy na wystudzony blat z ciasta.
Teraz następuje zdobienie ciasta za pomocą bakalii i wszystkiego innego, co wpada nam w ręce. Jak już pisałam ja jestem fanką orzechów i migdałów zatopionych w słodkiej masie.
(krówki są po to żeby masa lepiej się ściągnęła)
(jeżeli masa wydaje się zbyt gęsta można dodać do niej trochę masła)
(do ciasta nie nadaje się cukier kryształ, ciasto wychodzi wtedy strasznie twarde)
niedziela, 4 kwietnia 2010
Świąteczny Łask
wtorek, 30 marca 2010
Koktajl bakaliowo - waniliowy.
Ciepło się dzisiaj zrobiło. Ojjjj, nie da się ukryć. Tak ciepło, że po raz pierwszy mogłam wyjść ze szkoły na spacer w samym sweterku i nie narazić się na jakąś straszliwa chorobę. Spacerek zakończył się bułeczka z rodzynkami kupioną u bardzo skrupulatnej pani w ulubionym sklepiku kierowcy mojego autobusu :)
A tak poza tym do dawno mnie tu bardzo nie było. Znaczy byłam żeby czytać o waszych poczynaniach, oglądać piękne zdjęcia i ocierać ślinkę cieknącą podczas czytania przepisów, ale samodzielnie nic nie napisałam. Toteż teraz po starciu z usypiającą biologią i "Higieną ucha" w uchu napiszę.
Koktajl bakaliowo - waniliowy
(dla 2 osób)
* szklanka zimnego mleka
* dwie łyżki lodów waniliowych
* mała garstka bakalii ( ja użyłam orzechów włoskich i daktyli )
Mleko i lody miksujemy. Bakalie siekamy lub miksujemy na tyle żeby nie opadały na dno i jednocześnie były czymś więcej niż tylko irytującym nalotem na zębach.
Muszę jeszcze zaznaczyć, że znów zdarzył nam się festiwal. Fantastyczny był on i w stu procentach przerósł moje oczekiwania. Na dodatek już dawno nie miałam tak wielu fantastycznych możliwości wygłupiania się na scenie.
Lidko, wiesz, cała Zduńska wymaga ode mnie udostępnienia tekstu pieśni "Jak czajnika świst". Nie wiem co Ty na to.
Wracam do książek. Eh.
poniedziałek, 22 marca 2010
Risotto z papryką, wersja naprawiona.
W sobotę postanowiłam zaryzykować i zmierzyć się z risotto. Runda druga okazała się zwycięska dla mnie (przynajmniej tak sądzę).
Opowiem Wam.
Risotto z papryką.
(2 osóbki)
* szklanka ryżu
* papryka
* ząbek czosnku lub mała cebula
* papryka dowolnego koloru, chociaż chyb a najlepiej prezentuje się zielona
* kilka cienkich plasterków boczku
* żółty ser w dowolnej ilości
* oliwa
* szklanka bulionu
* majeranek, pieprz, słodka papryka w proszku
Na małym ogniu i lekko naoliwionej patelni zrumieniłam ryż. Tym razem zrumieniłam a nie spaliłam.
Ryż zdjęłam z patelni.
Teraz powędrował na nią boczek pocięty w dość małą kostkę. Do podpieczonego i ładnie wytopionego boczku dołożyłam zgnieciony, ale nie przeciśnięty ząbek czosnku i pokrojona paprykę. Czosnek został przeze mnie zgnieciony, bo nie wiedzieć czemu ostatnio czosnek w małych kawałkach strasznie mi się przypala i robi bardzo niedobry.
Kiedy warzywa są już lekko rozmiękczone dołącza do nich ryż i bulion. Taki zestaw (gotujemy/smażymy/dusimy?)podgrzewamy na malutkim ogniu często mieszając dopóki ryz nie będzie odpowiednio miękki. Ja podgrzewałam bez przykrycia, ale nie wiem czy to dobrze.
Na koniec wszystko przyprawiamy, przekładamy na talerz, łączymy z żółtym serem i już.
Tak, tak jestem ośmielona.
wtorek, 16 marca 2010
Żółciutkie placuszki, żółciutkie jak słońce.
Ha, ha! Zwyciężyłam.
Udało mi się zrobić placuszki z wczorajszych, autobusowych marzeń, czyli placuszki kukurydziane. Zjadłam je sobie dzisiaj połączone z mięsnym sosem(*gdzie jesteście pomidorki?) i mój brzuszek jest szczęśliwy.
Żółciutkie placuszki, żółciutkie jak słońce.
(sztuko ok.8)
* trzy bardzo czubate łyżki mąki kukurydzianej (ja dziwnym trafem nie mogłam takowej kupić więc beztrosko zmiksowałam kaszkę kukurydzianą)
* pół szklanki gazowanej wody
* jajko lub dwa
* szczypta pieprzu, soli, pieprzu cayenne
*mały ząbek czosnku
* ćwierć puszki kukurydzy
*olej do smażenia (niestety nie udało mi się go obejść)
W zasadzie metoda wytwarzania jest taka jak przy naleśnikach. Czyli do pojemnika wlewamy wodę i wbijamy jajko, teraz możemy wsypać wszystkie sypkie składniki (tak dokładnie zsiekany czosnek jest sypki :P ) i w dowolnie wybrany sposób połączyć. Ja do łączenia tak małej ilości używam shakera, ale miseczka i widelec też dają radę.
Masa powinna jeszcze troszkę odstać, żeby aromat czosnku miał szansę się rozprzestrzenić.
Tak połączoną, dość rzadką, odstaną i wymieszaną masę wlewamy na rozgrzaną, natłuszczoną patelnię. Nie polecam tworzenia dużych jak naleśniki krążków, lepsze będą takie małe placuszki po trzy, cztery na patelni. Czemu? A temu, że w towarzystwie lepiej im się obraca.
Napisałam próbną biologię... ciekawe czy się udało.