niedziela, 17 października 2010

O wtykaniu nosa gdzie nie potrzeba



Kiedy rano otworzyłam oczy byłam mile zaskoczona. Zaskoczyło mnie słońce oświetlające cały pokój, ba cały świat za oknem. To miło z jego strony, szczególnie, że wczoraj zrobiłam pranie i suszenie go w pokoju niekoniecznie mi się podobało.
Okazja nie mogła się zmarnować, wyszliśmy na kolejną wycieczkę. W. przygotowany jak na wyprawę w góry, ja raczej jak na spacer po rynku, bo grunt to różnorodność. Tak sobie spacerowaliśmy nad Odrą po chaszczach wszelakich, aż kończyła się ścieżka. Jak ścieżka się kończyła to zaczynała się nowa i szliśmy dalej. Liście szeleściły, ptaki krzyczały, ludzie spacerowali z psami. Wszystko byłoby dobrze i bez większych wpadek gdyby nie to, że nie zawsze dociera do nas fakt "zamknięta brama oznacza zakaz wstępu". W związku z tym przepchaliśmy się szparą między rzeczoną brama, a poręcza urokliwego mostu (który był tym bardziej intrygujący i urokliwy, że zamykały go dwie bramy) i rozpoczęliśmy jego oglądanie. Później przepchneliśmy sie jeszcze przez jedną bramę myśląc, że po drugiej stronie jest droga i... okazało się, że wleźliśmy na teren posterunku policji. Oj, oj oj. Całe szczęście, że pan, który posterunku pilnuje był bardzo miły i tylko kazał nam wyjść, bo tu spuszczone psy czasem biegają...
Koniec końców ominęliśmy inne bramy, płoty, domy i dotarliśmy do domu na pyszne naleśniki z jabłkami.
Dobranoc.

sobota, 16 października 2010

Znów zwyczajnie, bez kulinarnych wynurzeń


Jedzenie jedzeniem, ale stwierdziłam, że czas pisać tu częściej, więcej zwyczajnie o codzienności, o radościach i łzach (łez to mogłoby być mniej niż więcej w zasadzie).
Zaczynamy.
Dzisiaj była wycieczka. Znaczy w końcu przeszliśmy się gdzieś dalej niż na przystanek. Znów potwierdziło się moje przypuszczenie, że mieszkamy w bardzo zielonej okolicy. To miło mieć poczucie, że powietrze, które wpuszczam przez (wiecznie) otwarty balkon w większości składa się z powietrza, a nie ze spalin. Fajnie też móc ze znajomymi posiedzieć na ławeczkach w parku zamiast w czterech ścianach się dusić. Jak już wspominałam była wycieczka zakończona zakupami na tydzień. Niestety okazało się, że my (takie dwa małe ludziki) potrafimy zjeść w ciągu tygodnia bardzo dużo, więc powrót z bardzo ciężkimi plecakami musiał odbyć się już tramwajajem, a nie na nogach.
Poza tym doszliśmy do wniosku, że gotowanie w podskokach i na dodatek w dwie osoby to nie nasza domena. Mi udało się przesolić warzywa, a W. osłodził, a później przesolił makaron... także tego... obiad był przepyszny i nie bardzo wiedzieliśmy jak to to zjeść. Po tym gotowaniu i zakupach dochodzę do wniosku, że musimy pozbyć się z kuchni soli i przestać jeść mięso i ser (na resztę może nas stać :P).
Teraz po zakończonej powodzeniem bitwie z historią wychowania śpiewam do głośników, a W. "jeździ" uazem ;)
Właśnie, doszłam do wniosku, że muszę się w końcu nauczyć odpowiadać na komentarze pod nimi. Nauczę się, obiecuję.
Na koniec wrzucam muzyczkę. Muzyczka pozytywna i radosna i kojarząca się z e Zduńską Wolą, ale to długa historia :)

Muzyczka

piątek, 15 października 2010

Kilka kroków przez park :)

Amarantka ostatnio pisała, że to dobrze nie gotować przez jakiś czas, bo dzięki temu mam więcej czasu na cieszenie się Wrocławiem. To pierwsza część moich wynurzeń na ten temat.
Uwielbiam przechodzić przez park zachodni, który w zasadzie jest moim sąsiadem. To taki miły przerywnik między siedzeniem w bloku, a nauką w zatłoczonej okolicy dworca. Przechodzę sobie przez dość niemiejskie miejsce. Ten park lubię dużo bardziej od od zapuszczonego łaskiego pseudo lasu. Tu zawsze coś się dzieje, zawsze ktoś jest. Raz mijam rodziców lub dziadków z zapałem pchających wózki z pociechami. Kiedy indziej uśmiecham się na widok prawie oswojonych wiewiórek. Urocze maluszki robią zapasy i są nieustanną atrakcją rodzinnych spacerów i głuptasów takich jak ja. Aaaaa i nie można nie wspomnieć o rzeszy aktywnych staruszków, którzy spacerują w sportowych strojach z kijkami i z lekką naganą spoglądają na nas-leniwą młodzież :) Co do aktywnych staruszków to zachwycił mnie ostatnio pan ćwiczący chodzenie po taśmie między parkowymi drzewami.
Od jakiegoś czasu zbieram się w sobie żeby zrobić w parku kilka zdjęć, ale za każdym razem coś wypada i zdjęć nadal nie ma.
Oj kochani życzę wam dobrego dnia i dobrego weekendu. Zapomniałam, to będzie mój pierwszy weekend tutaj, zobaczymy, zobaczymy.

poniedziałek, 11 października 2010

Koniec sezonu



Miałam ostatnio dużo pomysłów na notki, ale zupełnie nie związane z jedzeniem, a przy okazji jakoś tak nie mogłam poskładać myśli w zdania. Jeśli o jedzonko chodzi jakoś nie mam ostatnio szans i czasu na gotowanie. Moja droga, zapobiegliwa mama daje mi z dom u tyle jedzenia, że nie przejadamy. Dobrze, że jest zamrażalka :)) Dzisiaj natomiast w końcu się dorwałam do patelni i upichciłam pyszne warzywa z makaronem.

Makaron z warzywami (ostatni taki w sezonie) (2 porcje)
* dwie małe cukinie, ja użyłam żółtych
* papryka, tym razem zielona
* ząbek czosnku
* pomidor
* oliwa z oliwek
* ugotowany makaron, najlepszy byłby jakiś grubszy, ale ja miałam taki od rosołu (:/)
* bazylia, pieprz, sól, słodka papryka
* garść startego żółtego sera

Cukinię i paprykę kroimy, po czym podpiekamy na oliwie (lub bez niej, a co). Warzywa dusimy pod przykryciem, ale nie za długo powinny lekko zmięknąć i nie rozpaśtać się. Teraz możemy dodać obrane, pokrojone pomidory i posiekany ząbek czosnku. Kiedy wszystko w miarę się połączy i podgrzeje mieszamy z ugotowanym makaronem. Na koniec posypujemy startym serem.

Makaron potwierdził moją teorię, że w dobry, słoneczny dzień wymaga jedynie ciepłego, smacznego posiłku, by stać się idealnym.

Tym czasem żegnam się z Wami i idę łapać słońce na balkonie podczas czytania jakiś uczelnianych głupot. Ach i życzę dobrego dnia.