niedziela, 17 października 2010

O wtykaniu nosa gdzie nie potrzeba



Kiedy rano otworzyłam oczy byłam mile zaskoczona. Zaskoczyło mnie słońce oświetlające cały pokój, ba cały świat za oknem. To miło z jego strony, szczególnie, że wczoraj zrobiłam pranie i suszenie go w pokoju niekoniecznie mi się podobało.
Okazja nie mogła się zmarnować, wyszliśmy na kolejną wycieczkę. W. przygotowany jak na wyprawę w góry, ja raczej jak na spacer po rynku, bo grunt to różnorodność. Tak sobie spacerowaliśmy nad Odrą po chaszczach wszelakich, aż kończyła się ścieżka. Jak ścieżka się kończyła to zaczynała się nowa i szliśmy dalej. Liście szeleściły, ptaki krzyczały, ludzie spacerowali z psami. Wszystko byłoby dobrze i bez większych wpadek gdyby nie to, że nie zawsze dociera do nas fakt "zamknięta brama oznacza zakaz wstępu". W związku z tym przepchaliśmy się szparą między rzeczoną brama, a poręcza urokliwego mostu (który był tym bardziej intrygujący i urokliwy, że zamykały go dwie bramy) i rozpoczęliśmy jego oglądanie. Później przepchneliśmy sie jeszcze przez jedną bramę myśląc, że po drugiej stronie jest droga i... okazało się, że wleźliśmy na teren posterunku policji. Oj, oj oj. Całe szczęście, że pan, który posterunku pilnuje był bardzo miły i tylko kazał nam wyjść, bo tu spuszczone psy czasem biegają...
Koniec końców ominęliśmy inne bramy, płoty, domy i dotarliśmy do domu na pyszne naleśniki z jabłkami.
Dobranoc.

sobota, 16 października 2010

Znów zwyczajnie, bez kulinarnych wynurzeń


Jedzenie jedzeniem, ale stwierdziłam, że czas pisać tu częściej, więcej zwyczajnie o codzienności, o radościach i łzach (łez to mogłoby być mniej niż więcej w zasadzie).
Zaczynamy.
Dzisiaj była wycieczka. Znaczy w końcu przeszliśmy się gdzieś dalej niż na przystanek. Znów potwierdziło się moje przypuszczenie, że mieszkamy w bardzo zielonej okolicy. To miło mieć poczucie, że powietrze, które wpuszczam przez (wiecznie) otwarty balkon w większości składa się z powietrza, a nie ze spalin. Fajnie też móc ze znajomymi posiedzieć na ławeczkach w parku zamiast w czterech ścianach się dusić. Jak już wspominałam była wycieczka zakończona zakupami na tydzień. Niestety okazało się, że my (takie dwa małe ludziki) potrafimy zjeść w ciągu tygodnia bardzo dużo, więc powrót z bardzo ciężkimi plecakami musiał odbyć się już tramwajajem, a nie na nogach.
Poza tym doszliśmy do wniosku, że gotowanie w podskokach i na dodatek w dwie osoby to nie nasza domena. Mi udało się przesolić warzywa, a W. osłodził, a później przesolił makaron... także tego... obiad był przepyszny i nie bardzo wiedzieliśmy jak to to zjeść. Po tym gotowaniu i zakupach dochodzę do wniosku, że musimy pozbyć się z kuchni soli i przestać jeść mięso i ser (na resztę może nas stać :P).
Teraz po zakończonej powodzeniem bitwie z historią wychowania śpiewam do głośników, a W. "jeździ" uazem ;)
Właśnie, doszłam do wniosku, że muszę się w końcu nauczyć odpowiadać na komentarze pod nimi. Nauczę się, obiecuję.
Na koniec wrzucam muzyczkę. Muzyczka pozytywna i radosna i kojarząca się z e Zduńską Wolą, ale to długa historia :)

Muzyczka

piątek, 15 października 2010

Kilka kroków przez park :)

Amarantka ostatnio pisała, że to dobrze nie gotować przez jakiś czas, bo dzięki temu mam więcej czasu na cieszenie się Wrocławiem. To pierwsza część moich wynurzeń na ten temat.
Uwielbiam przechodzić przez park zachodni, który w zasadzie jest moim sąsiadem. To taki miły przerywnik między siedzeniem w bloku, a nauką w zatłoczonej okolicy dworca. Przechodzę sobie przez dość niemiejskie miejsce. Ten park lubię dużo bardziej od od zapuszczonego łaskiego pseudo lasu. Tu zawsze coś się dzieje, zawsze ktoś jest. Raz mijam rodziców lub dziadków z zapałem pchających wózki z pociechami. Kiedy indziej uśmiecham się na widok prawie oswojonych wiewiórek. Urocze maluszki robią zapasy i są nieustanną atrakcją rodzinnych spacerów i głuptasów takich jak ja. Aaaaa i nie można nie wspomnieć o rzeszy aktywnych staruszków, którzy spacerują w sportowych strojach z kijkami i z lekką naganą spoglądają na nas-leniwą młodzież :) Co do aktywnych staruszków to zachwycił mnie ostatnio pan ćwiczący chodzenie po taśmie między parkowymi drzewami.
Od jakiegoś czasu zbieram się w sobie żeby zrobić w parku kilka zdjęć, ale za każdym razem coś wypada i zdjęć nadal nie ma.
Oj kochani życzę wam dobrego dnia i dobrego weekendu. Zapomniałam, to będzie mój pierwszy weekend tutaj, zobaczymy, zobaczymy.

poniedziałek, 11 października 2010

Koniec sezonu



Miałam ostatnio dużo pomysłów na notki, ale zupełnie nie związane z jedzeniem, a przy okazji jakoś tak nie mogłam poskładać myśli w zdania. Jeśli o jedzonko chodzi jakoś nie mam ostatnio szans i czasu na gotowanie. Moja droga, zapobiegliwa mama daje mi z dom u tyle jedzenia, że nie przejadamy. Dobrze, że jest zamrażalka :)) Dzisiaj natomiast w końcu się dorwałam do patelni i upichciłam pyszne warzywa z makaronem.

Makaron z warzywami (ostatni taki w sezonie) (2 porcje)
* dwie małe cukinie, ja użyłam żółtych
* papryka, tym razem zielona
* ząbek czosnku
* pomidor
* oliwa z oliwek
* ugotowany makaron, najlepszy byłby jakiś grubszy, ale ja miałam taki od rosołu (:/)
* bazylia, pieprz, sól, słodka papryka
* garść startego żółtego sera

Cukinię i paprykę kroimy, po czym podpiekamy na oliwie (lub bez niej, a co). Warzywa dusimy pod przykryciem, ale nie za długo powinny lekko zmięknąć i nie rozpaśtać się. Teraz możemy dodać obrane, pokrojone pomidory i posiekany ząbek czosnku. Kiedy wszystko w miarę się połączy i podgrzeje mieszamy z ugotowanym makaronem. Na koniec posypujemy startym serem.

Makaron potwierdził moją teorię, że w dobry, słoneczny dzień wymaga jedynie ciepłego, smacznego posiłku, by stać się idealnym.

Tym czasem żegnam się z Wami i idę łapać słońce na balkonie podczas czytania jakiś uczelnianych głupot. Ach i życzę dobrego dnia.

czwartek, 30 września 2010

Pierwsze koty za...


W sumie to chciałam znaleźć ciekawszy rym niż płoty, ale jakoś nic nie przychodzi do mojego niewyspanego móżdżka.
Uczę się życia tu, w zupełnie nowym otoczeniu. Stanowczo nie ogarniam :) Znaczy powoli, bardzo powoli przestaję się gubić, ale droga daleka przed nami. Tak czy inaczej nie ma co się nakręcać, bo jutro znów do Łasku. Tak, tak posiedzę sobie w mojej dziurze, zuchy odwiedzę, Pasi opowiem jak u nas, bo ona mi piękne sprawozdanie napisała.
Aaaaa, poza tym dzisiaj w końcu byłam w środku głównego gmachu uniwersytetu i muszę przyznać rację. Tak, on wygląda jak kościół.
Dziękuję za słowa otuchy, pewnie jeszcze nie raz będę tu marudzić na mój biedny los :)
Na koniec powiem jedno... czemu jest tak strasznie zimno?!?

poniedziałek, 27 września 2010

Przenosiny


Jutro moje rzeczy wrzucone zostaną do samochodu i pojedziemy. Pojedziemy do miasta, z którym prawdopodobnie zwiążę się na najbliższe kilka lat. Nie wiem jak to będzie, ale przecież musi być dobrze. Mam nadzieję, że nauczę się podtrzymywać przyjaźń na odległość, bo nie wyobrażam sobie żeby tych roześmianych twarzy mogło nie być w moim życiu. Tak, koniecznie muszę się nauczyć. Zostawiam tutaj swoje zuchy, trochę się boję, bo chociaż osoba, której je zostawiam jest fantastyczna to za mało w siebie wierzy. Pracowałam z nimi tylko rok, a przywiązałam się niesamowicie, jednak dzieciaki mają w sobie to coś, co nie pozwala się oderwać.
To tylko tak chciałam napisać.

Bardzo dziękuję za pomoc, o którą prosiłam w poprzednim wpisie. Jednak nie zamykam listy i jeśli komuś wpadnie do głowy jeszcze jakiś tytuł to proszę mi go podrzucić.

piątek, 17 września 2010

Mała prośba i to, co lubię.

Zaczęłam czytać książeczki dla dzieci, bo muszę opracować 20 najpopularniejszych i tu zaczynają się schody.Ja nie bardzo znam się na dziecięcej literaturze, a tym bardziej na hitach, natomiast pani w bibliotece wydawała się nieco zagubiona. Także jeżeli ktoś ma większe pojęcie na temat książek dla dzieci w wieku mniej więcej 5-10 lat to proszę o pomoc i podrzucenie jakiegoś tytułu.

Miałam napisać o lubieniu i to tylko w 10 punktach. Ograniczenie ilości punktów dość utrudnia sprawę, bo ja lubię dużo rzeczy, a na dodatek te rzeczy często się zmieniają. Tak, czy inaczej spróbuję.
1. Czytać i lubię książki. Książki uwielbiam czytać, oglądać, wąchać, poznawać fakturę, otaczać się nimi i dawać w prezencie. Czytanie to coś, co może umilić mi każdą chwilę, nie mówię tu tylko o czytaniu książek. Czasem, kiedy długo nie czytam niczego bardziej konkretnego czytam reklamy, napisy na murach albo składy na opakowaniach.
2. Jedzenie i gotowanie. Przyjemność sprawia mi przygotowywanie posiłków, siekanie, ścieranie, duszenie. Cieszę się kiedy mogę nakarmić kogoś czymś, co sama ugotowałam.
3. Harcerzy z ich dziwactwami, wewnętrznym "folklorem", dziwnymi zabawami, bieganiem po lesie, poznawaniem osób z drugiego końca Polski zupełnie przypadkiem, a najbardziej lubię to, że z większością z nich umiem porozumieć się w pół słowa choćbyśmy widzieli się po raz pierwszy.
4. Sobie tak po polsku ponarzekać. Usiąść z kimś przy herbacie i gadać, gadać, gadać, przedrzeźniać się, czepiać słówek, licytować, kto ma gorzej. To chyba źle wróży mojej starości :P
5. Słuchać radia. Najbardziej lubię radio wieczorem. Zwykle słucham Trójki i odkleić się nie mogę kiedy mówi do mnie np. Jan Ptaszyn-Wróblewski, ojjj! Radio stało w moim pokoju od kiedy pamiętam i to może zwykłe przyzwyczajenie, ale bez niego jest mi smutno, cicho i brakuje mi cogodzinnych wiadomości.
6. Oglądać seriale prosto z internetu i krzyczeć kiedy wyczerpuje mi się limit.
7. Chodzić po górach. W górach świat ma inne kolory,a zmęczenie smakuje mi zupełnie inaczej. Wielka szkoda, że w te wakacje w górach właściwie nie byłam i nie będę. Oby za rok udało mi się poprawić ten niewybaczalny błąd.
8. Lubię oglądać zdjęcia. W zasadzie wszystkie zdjęcia stare i nowe, moje i osób zupełnie mi nieznanych. Zdjęcie to przecież nic innego jak złapana chwila i to strasznie mnie fascynuje. Czasem po obejrzeniu przypominamy sobie dawno zapomniane zdarzenia, ludzi, z którymi nie mamy już kontaktu.
9. Moje miasteczko. Może to mało popularne, ale na prawdę je lubię. Chociaż jest nudne, dziwne (jak to małe miasteczka), ze skłonnością do podkreślania swojej wielkości. Fajne w nim jest to, że nie można się zgubić, wszędzie jest blisko, prawie zawsze idąc ulica spotkasz kogoś, kogo znasz... Pewnie do napisania tego skłoniła mnie ostatnia zabawa w przewodnika.
10. Dziesiąty punkt, taki stanowczy i końcowy, ojej. To jak tak niepoważnie. Lubię to zdjęcie, które kiedyś się gdzieś zapadło, a teraz wróciło0 i cieszy mnie ogromnie. Szczególnie kiedy je porównam z wyglądem obecnym osobnika.


A teraz powinnam zaproponować osoby, które nam powiedzą co lubią. To też był dla mnie problem dlatego postanowiłam zaproponować LIDCE udział w zabawie, może akurat to przeczyta i znów zacznie pisywać. A teraz zamierzam przenieść bakcyl tej zabawy na fotoblogi, dlatego sugeruję żeby o swoim lubieniu napisali NATALIA, PIOTREK, PASIA, ZEKI, ANIA, NIEWIASTA, ENZO. No i już więcej osób chyba mi się nie nasuwa, ale jeśli ktoś tu wpadnie, a w zabawie nie brał jeszcze udziału to niech się czuje zaproszony.

wtorek, 14 września 2010

Ciasteczka miętowo-czekoladowe



Zaczął się zabiegany, zasmarkany czas. Ogólnie ciągle kursuje między domem a hufcem i zaczynam się już gubić w tym co, gdzie powinnam zrobić. W zasadzie wolę taki stan, niż uczucie zawieszenia i robienie nic. W niedzielę uśmiechałam się i promowałam nas na gminnych dożynkach. Było mniej nudno niż przewidywałam, przypomnieliśmy sobie jak smakuje wata cukrowa i namawialiśmy dzieci do rysowania. Za to od dzisiaj walczę z organizacja manewrów, złooo.

Dobra teraz czas na kuchnię, bo nic nie dodaje sił tak, jak mleko i dobre ciasteczko.
Przepis na dobre ciasteczka znalazłam tu. Ja uważam, że one są przepyszne, ale smak jest specyficzny. W na przykład stwierdził, że są one gorzkie...co, kto lubi :)



Ciasteczka czekoladowo-miętowe (przepis za Wiosanną)
1 szklanka mąki
1 szklanka cukru
0,5 szklanki kakao
0,5 szklanki siekanej, świeżej mięty
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
80g stopionego masła
szczypta soli

Suche składniki przesiewamy przez sito i mieszamy (mięta to też suchy składnik).
Stopione masło studzimy i mieszamy z jajkami.
Teraz płynne składniki łączymy z suchymi.
Z ciasta formujemy zgrabną kulkę i chłodzimy przez godzinkę w lodówce lub zamrażarce.
Po wychłodzeniu formujemy z niego kulki wielkości orzecha włoskiego i układamy dość luźno na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.
Ciasteczka pieczemy 10 minut w 180 stopniach.
Z papieru odklejamy ciastka dopiero po lekkim wystudzeniu, bo inaczej mogą się one porozpadać.
(Ja do ciasta dodałam kilka łyżek wody, bo jakoś nie mogłam tego ładne połączyć)

Ps. O lubieniu napiszę następnym razem.

środa, 8 września 2010

Po bazylii i magiczne śniadanie



Wczoraj zrobiłam żniwa. Wycięłam w pień nasze bazyliowe poletko. Mrrrr jak pachnie taki bukiet z bazylii. Z nosem w zielonej wiązce nawet marzenia o podróży do Włoch, bo w moich marzeniach Włochy pachną bazylią.

A dzisiaj kolejna posiadówka w hufcu, nawet dwie. Poza tym dzień zaczął się zimnem, brrr strasznie było zimno rano, aż nos spod kołdry nie chciał się wysunąć. Za to odbiłam sobie śniadaniem. Śniadanie było z tego przepisu i było bajeczne. W sumie nie przypuszczałam, że w normalny, pracowity dzień zjem na śniadanie placuszki, ale one są tak szybkie i łatwe w przygotowaniu, że nie było problemu.
A tak przy okazji, od razu zrobiło mi się ciepło.

poniedziałek, 6 września 2010

Pomidory, pomidory, pomidory



W tym roku warzywa nie zachęcają do siebie ceną. W zasadzie zastanawiam się czy było coś takiego jak sezon na pomidory, sezon na paprykę, sezon na śliwki, podczas, którego frukta kosztują grosze i można ich używać w nieograniczonej wręcz ilości, na wszystkie sposoby. Tak czy inaczej w tamtym tygodniu szalałam z pomidorami. Nie ma jak zmasakrować 15kg pomidorów, a ich soki i delikatny, przemielony miąższ zamknąć w słoikach, to prawie jak lato w słoiku. Zimą otwiera się taki słoik, dolewa jego zawartość na patelnię pełną plastikowych warzyw i znów wszystko nabiera smaku.

Tak czy inaczej polecam, domowy przecier z pomidorów. Pyszne i takie proste.

Po przemieleniu pomidorów (bez skórki i ziarenek) gotujemy je ok 1,5h, następnie wlewamy do słoiczków i w słoikach gotujemy jeszcze jakieś 20minut.

czwartek, 2 września 2010

Wracam

Od bardzo dawna nie pisałam nic na tym blogu. W sumie to chęć do pisania opuściła mnie tak bardzo, że nawet nie komentowałam waszych wpisów. Mam nadzieję, że jakoś mi to wybaczycie i przyjmiecie z powrotem do waszego blogowego towarzystwa.
W ciągu tych paru miesięcy sporo rzeczy się u mnie zmieniło i zdarzyło. Po pierwsze dostałam się na studia, na które dostać się chciałam. Po drugie wyjechałam na obóz, który był zupełnie inny niż myślałam, że będzie. Między innymi po raz pierwszy spotkałam się z grupą dziewczynek w różnym wieku, które nie chcą chodzić na dyskoteki :P Teraz czeka mnie poszukiwanie miejsca do zamieszkania we Wrocławiu, ale nie muszę się za bardzo spinać, bo przecież mostów we Wroc dużo.
Niestety jeśli chodzi o gotowanie to zupełnie się opuściłam. Największym wyczynem było gotowanie wielkich garnków leczo... mrrr leczo! Nieważne, trzeba zapomnieć o dwumiesięcznym okresie odseparowania od kuchni i od bloga. Niniejszym wracam :)

środa, 16 czerwca 2010

Tarta truskawkowa

Znów będzie na słodko. Z powodu wakacyjnej nudy wymyśliłam taki oto przepis. Nie jest to na pewno nic oryginalnego, ale co tam.

Przepis na kruche ciasto pochodzi z najbardziej zaufanej książeczki o ciastach jaka moja rodzina posiada. Niestety książka wyrabiając sobie renomę straciła okładkę i nie mogę Wam jej teraz przedstawić. Mam nadzieję, że okładka kiedyś się znajdzie.



Tarta truskawkowa
Spód:
* 300g mąki
* 50g cukru
* 125g margaryny
* 1-2 jajka
* łyżka kwaśnej śmietany
* 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
* szczypta soli

To jest kruche ciasto, więc dobrze będzie jeśli składniki będą zimne. Przesianą mąkę zagniatamy dokładnie nożem, a na koniec szybko wyrabiamy ręcznie. Wygniecione ciasto wrzucamy na pół godziny do zamrażalnika lub do lodówki. Po wyjęciu wałkujemy na grubość ok. pół centymetra i wykładamy nim tortownicę (albo formę to tart). Tortownica powinna być wysmarowana tłuszczem i obsypana bułka tartą lub wyłożona papierem do pieczenia. Nie można zapomnieć o zrobieniu brzegów wysokości chociaż półtora centymetra. Ciasto nakłuwamy widelcem i pieczemy ok.30 minut w średniej temperaturze.

Wierzch:
* pocięte w plasterki truskawki (ok półtorej szklanki)
* 3/4 szklanki pokrojonych orzechów włoskich
* 0,5 szklanki jogurtu naturalnego
* 0,5 szklanki śmietanki kremówki
* 2 jajka
* 3 łyżki cukru
* kropelka olejku migdałowego*

Na upieczonym spodzie układamy truskawki, posypujemy je orzechami. Resztę składników mieszamy dokładnie i powoli wylewamy na ciasto, trzeba uważać, żeby masa nie wylała się za brzegi. Całość zapiekamy jeszcze 15-20 minut.


* W Łasku rozniosła się wieść, że zapach waniliowy odstrasza komary. Nie wiem czy to prawda, ale w sklepach powoli zaczyna brakować olejku waniliowego :P

środa, 9 czerwca 2010

Candy

Weszłam na pewien fantastyczny blog wczoraj i ku mojej wielkiej radości ogłoszone zostało tam candy. Ponieważ kolczyki są moją wielką słabością musiałam spróbować je dostać, co i wam proponuję. A oto link do bloga: link

sobota, 22 maja 2010

Śniadaniowe rogaliki


Zeki nie pozwala żeby blog był osierocony, przypomina o notkach. Dziękuję Zeki ;)

Notka ta miała powstać w tamtym tygodniu ale nastąpiły zawirowania i zaginęła kartka z przepisem. Ja nie mam dobrej pamięci jeśli chodzi o liczby, więc wolałam poczekać aż się znajdzie.

Krucho-drożdżowe rogalki
( dwie duże blachy, tym razem nie policzyłam dokładnie ;)
* 25dag margaryny do pieczenia
* 50g drożdży
* 0,5kg mąki
* łyżka cukru
* szczypta soli
* 2 jajka
* 2 łyżki kwaśnej śmietany (najlepiej w temperaturze pokojowej)
* powidła, dżem, marmolada
* opcjonalnie białko jajka

Drożdże, śmietanę, cukier mieszamy i odstawiamy do wyrośnięcie w ciepłe miejsce.
Mąkę przesiewamy, dokładamy margarynę, jajka i sól, wszystko rozdrabniamy nożem. Na koniec wlewamy drożdżowy rozczyn.
Wszystko wyrabiamy rękoma. Wyrabiać możemy dłużej niż ciasto kruche, ale nie tak długo jak drożdżowe.
Wyrobione ciasto wstawiamy na pół godziny do lodówki.
Schłodzone ciasto tniemy na placuszki, które wałkujemy na posypanej mąką stolnicy. Później z placuszków wycinamy trójkąciki.
Na środek podstawy trójkątów nakładamy dżem i zwijamy zaczynając od podżemowanej strony. W ten sposób uzyskujemy rogaliki. Możemy je teraz posmarować rozmąconym białkiem.
Rogaliki pieczemy ok 40 minut w 180 stopniach.



A właśnie. W końcu zakończyłam maturalne starcie :)

sobota, 8 maja 2010

Drożdżowe ślimaczki, czyli wypieki niesezonowe




W końcu nadszedł na nie czas. Nieważne, że już dawno wypełzły z mojego domu.
Muszę zaznaczyć, że przepis na nie wzięłam z tego bloga (klik). Znaczy nie wytrzymałam i zmieniłam go trochę, ale tylko trochę :)

Drożdżowe ślimaczki
(ok. 30 sztuk)

Ciasto: * 4 szklanki mąki pszennej
* 5 dag drożdży
* 1 szklanka letniego mleka
* 1/3 szklanki cukru
* 100g roztopionego masła / margaryny do pieczenia
* szczypta soli

Wkład: * 2 łyżki stopionego masła
* 3-4 łyżki cukru
* 1 łyżka cynamonu
* garść rodzynek
* garść pestek słonecznika

Dodatkowo: * jedno białko


Rozkruszone drożdże i szczyptę cukru zalewamy letnim (nie gorącym)mlekiem, wszystko mieszamy do rozpuszczenia i odstawiamy do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Mojej miksturze zajęło to ok. 20 minut.
Mąkę przesiewamy do miski, dodajemy cukier, sól i wyrośnięte drożdże.
Całość wyrabiamy, a kiedy się połączy dodajemy roztopione i lekko przestudzone masło, wyrabiamy dalej. Dobrze wyrobione ciasto będzie błyszczące, zbąblowane i nieklejące.
Z wyrobionego ciasta formujemy kulkę, obsypujemy ją mąką, przykrywamy ściereczką, albo folią i odkładamy na 30 minutowe leżakowanie.
Leżakowanie powinno zaowocować podwojeniem ilości ciasta.
Teraz nasz wyrób rozwałkowujemy na obsypanej mąką stolnicy tak, by uzyskać prostokąt.
Na małym gazie rozpuszczamy i mieszamy ze sobą wszystkie składniki wkładu.
Roztopiony wkład przelewamy na ciasto i równomiernie rozprowadzamy. (Ja zrobiłam to palcem, ale palec nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu.)
Ciasto zwijamy wzdłuż dłuższej krawędzi i tniemy na plastry (ok. 1,5cm).
Choć w podstawowym przepisie zalecano odłożyć je do ponownego wyrastania ja tego nie zrobiłam.
Ślimaczki rozkładamy dość luźno na wyłożonej papierem brytfance, smarujemy roztrzepanym białkiem i pieczemy 20-30 minut w 200 stopniach.


W poniedziałek matura z biologii. Ałć!
Dziękuję za wszystkie kciuki.

poniedziałek, 3 maja 2010

Ze zdjęć relacja

Wczoraj byłm na spacerze z dwoma kochanymi wściekliznami.
A było to tak:





Dzisiaj... zaczęliśmy sezon :D Pierwsza tegoroczna wyprawka do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego.
Aż nie mogę się powstrzymać przed wrzuceniem zdjęć.
Boże, dziękuję, że są na świecie przyjaciele, którzy wiedzą lepiej ode mnie czego mi trzeba.













A dla Pasi sto lat!
Po pierwsze, bo ona bardzo lubi śpiewać "Sto lat", po drugie bo ma urodziny dziś.



Jutro zaczynamy matury...fantastycznie...

piątek, 30 kwietnia 2010

Nie nadajemy z Wrocławia

Dzisiaj miałam napisać notkę zaczynającą się od słów "Halo, halo. Znów nadajemy z Wrocławia.", ale nie zacznę tak. Nie zacznę, bo nadal nadaję z Łasku, bo jedne rzeczy trwają za długo, a inne nie chcą czekać. Na szczęście W. zdążył dołączyć do mnie. Na szczęście, bo inaczej przerwa majowa byłaby nieznośna.

Wiecie skończyłam dzisiaj szkołę. Dziwnie, tak wcześnie.

Dziękuję za wcześniejsze komentarze. Jestem zdumiona niezmiernie i jeszcze raz dziękuje... tak wiele ciepłych słów.

środa, 28 kwietnia 2010

Pierwsze muffinki



Oto i one. Moja chluba i duma. Pierwsze w życiu muffinki.
Muszę koniecznie zaznaczyć, że podstawową formułę ciasta pobrałam stąd i jak pisałam mam nadzieję, że Asieja się nie obrazi.

Muffinki jagodowo-czekoladowe
(20 ślicznych babeczek)
* 1,5 szklanki mąki
* 3/4 szklanki cukru
* 1/2 szklanki oleju
* 1/4 szklanki mleka
* 2 jajka
* szczypta sody
* łyżeczka proszku do pieczenia
* biała czekolada
* garstka jagód
* bułka tarta

Suche składniki przesiałam przez sito i pomieszałam z posiekaną czekoladą.
Mokre składniki zmieszałam ze sobą.
Dodałam suche do mokrych i połączyłam (średnio dokładnie).
Po przełożeniu ciasta do wysmarowanych i wysypanych tartą bułką foremek (półtorej łyżeczki na babeczkę) powciskałam do nich zamrożone jagody.
Wszystko piekło się ok 30min. w temperaturze 180 stopni.

PS. Jeżeli tak, jak ja nie wykładasz foremek papierowymi kokilkami jagody nie mogą przylegać do boków foremki, bo babeczka baaardzo się przyklei. Ja swoje muffinki musiałam wydłubywać nożem z foremek.

Tak, Amarantko ja też nie mogę się doczekać świeżych owoców. Na szczęście mam domowe mrożonki.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Truskawki pod pianką



Ledwo przyszła wiosna, słonce trochę przyświeciło, człowiek zmienił kurtkę na lżejsza, a już nam się wydaje, ze jest lato i wszystkie owocowe skarby są na wyciągniecie reki. Nie, nie, nie wcale tak nie jest. Niestety. Sama się dałam na to nabrać i jakież było moje zmartwienie, kiedy owoce do deserów musiałam wyciągnąć z zamrażarki.
Deser numer jeden miał być bezą, ale pomyślałam, że skoro już jest lato (!) to nie będę jadła samej smutnej bezy. Samotna beza została zastąpiona przez truskaweczki pod pianką, które zrobiłam tak:

Truskaweczki pod pianką
(dla 2 spragnionych słodkości osób)
* garść truskawek (ja użyłam mrożonych)
* pół garści migdałów
* jedno białko
* dwie łyżeczki cukru pudru
* szczypta soli

Truskawki pokroiłam na ćwiartki.
Migdały sparzyłam wrzątkiem i obrałam z łupinek. W przeciwnym razie łupinki podczas pieczenia odpadły by z migdałów i psuły nasz deserek. Obrane migdały pokroiłam na dość małe, ale wyczuwalne kawałki.
Białka ubiłam z cukrem i solą na bardzo sztywną masę.
Truskawki zmieszałam z migdałami i wrzuciłam do foremki. Na wierzch wyłożyłam pianę z białek.
Wszystko to piekłam w średni nagrzanym piekarniku jakieś 15 min, ale to pewnie zależy. W każdym razie chodziło mi o to żeby białka się zapiekły.
W ten sposób otrzymałam pyszną "zupkę" przykrytą delikatnie chrupiącą pianką


Jutro chyba pochwale się moim nowszym wytworem, czyli owocowym deserkiem nr. dwa.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Deser jabłkowo-jogurtowy



Weroniko jest chora i jakaś niezbyt żwawa ostatnio. Z tego wniosek, że powinna zacząć jeść owoce. Podobno jedno jabłko dziennie i można omijać z daleka lekarza. Jest za to jeden problem, jabłka, które ostatnio kopiliśmy są dość... miękkie i niesmaczne. Ja rozwiązałam to tak.


Deser jabłkowo-jogurtowy
(jedna szklanka)
* jabłko
* 3 łyżki jogurtu naturalnego
* 2 łyżki śmietany 18%
* 2 łyżeczki miodu
* kilka kropel soku z cytryny
* pestki słonecznika

Śmietanę, jogurt i łyżeczkę miodu miksujemy ze sobą.
Jabłko obrane ze skórki i pokrojone miksujemy z resztą miodu i sokiem z cytryny.
Wszystko wlewamy do naczynka i posypujemy pestkami słonecznika.


Czas na edukację.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Czasem lepiej nic nie mówić.

środa, 7 kwietnia 2010

Niesforny mazurek kajmakowy.



Znów przyszły zimne dni. Ludzie zamiast wystawiać twarze na słoneczne promienie chowają się w swoich, zwykle szarych płaszczach, szalach, wyciągają rękawice. Ja niewyraźnie trzymam się na nogach. Powrót do poświątecznej rzeczywistości nie jest łatwy, obezwładnia mnie. Słowa mi się mylą, tracą konkretne znaczenia. Powracają do mnie dziwne, stare sny, problemy, które już kiedyś przezwyciężyłam.
Zamknęłam się przed światem w kubku herbaty i świątecznym cieście. W moim ulubionym, niezbędnym, krytykowanym, nieprzyzwoitym, przesłodkim, niemodnym mazurkiem kajmakowym.

Mazurek kajmakowy.
Ciasto (przepis z "Poradnika domowego" kwiecień 1994)
* 30 dag mąki krupczatki
* 3 żółtka
* 10 dag masła
* 10 dag cukru pudru
* zapach waniliowy

Masa:
* puszka mleka skondensowanego
* 10 krówek
* bakalie ( ja najbardziej lubię w nim orzechy i migdały)

Składniki na ciasto łączymy za pomocą noża, a później szybko zarabiamy.
Ciasto wkładamy do lodówki na pól godziny.
Zimne ciasto rozwałkowujemy i wykładamy na wysmarowaną blachę formując podniesiony brzeg, nakłuwamy widelcem w kilku miejscach.
Ciasto pieczemy w 200 stopniach, aż uzyska ładny, złoty kolor.

Mleko skondensowane gotujemy około czterech godzin, wstawiając puszkę do garnka z wodą. W sumie najlepiej jest zrobić to przed świąteczna zawieruchą.
Takie mleko wrzucamy do rondelka razem z krówkami i podgrzewamy aż staną się jednolitą masą.
Taką krówkowo - mlekowa miksturę wylewamy na wystudzony blat z ciasta.
Teraz następuje zdobienie ciasta za pomocą bakalii i wszystkiego innego, co wpada nam w ręce. Jak już pisałam ja jestem fanką orzechów i migdałów zatopionych w słodkiej masie.



(krówki są po to żeby masa lepiej się ściągnęła)
(jeżeli masa wydaje się zbyt gęsta można dodać do niej trochę masła)
(do ciasta nie nadaje się cukier kryształ, ciasto wychodzi wtedy strasznie twarde)

niedziela, 4 kwietnia 2010

Świąteczny Łask



Po pierwsze chcę wysłać do Was wszystkich ciepłe, świąteczne uściski.
A po drugie chcę powiedzieć, że tak wyglądało centrum Łasku wczoraj.
Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.

wtorek, 30 marca 2010

Koktajl bakaliowo - waniliowy.


Ciepło się dzisiaj zrobiło. Ojjjj, nie da się ukryć. Tak ciepło, że po raz pierwszy mogłam wyjść ze szkoły na spacer w samym sweterku i nie narazić się na jakąś straszliwa chorobę. Spacerek zakończył się bułeczka z rodzynkami kupioną u bardzo skrupulatnej pani w ulubionym sklepiku kierowcy mojego autobusu :)

A tak poza tym do dawno mnie tu bardzo nie było. Znaczy byłam żeby czytać o waszych poczynaniach, oglądać piękne zdjęcia i ocierać ślinkę cieknącą podczas czytania przepisów, ale samodzielnie nic nie napisałam. Toteż teraz po starciu z usypiającą biologią i "Higieną ucha" w uchu napiszę.

Koktajl bakaliowo - waniliowy
(dla 2 osób)
* szklanka zimnego mleka
* dwie łyżki lodów waniliowych
* mała garstka bakalii ( ja użyłam orzechów włoskich i daktyli )

Mleko i lody miksujemy. Bakalie siekamy lub miksujemy na tyle żeby nie opadały na dno i jednocześnie były czymś więcej niż tylko irytującym nalotem na zębach.


Muszę jeszcze zaznaczyć, że znów zdarzył nam się festiwal. Fantastyczny był on i w stu procentach przerósł moje oczekiwania. Na dodatek już dawno nie miałam tak wielu fantastycznych możliwości wygłupiania się na scenie.
Lidko, wiesz, cała Zduńska wymaga ode mnie udostępnienia tekstu pieśni "Jak czajnika świst". Nie wiem co Ty na to.

Wracam do książek. Eh.

poniedziałek, 22 marca 2010

Risotto z papryką, wersja naprawiona.



W sobotę postanowiłam zaryzykować i zmierzyć się z risotto. Runda druga okazała się zwycięska dla mnie (przynajmniej tak sądzę).
Opowiem Wam.

Risotto z papryką.
(2 osóbki)
* szklanka ryżu
* papryka
* ząbek czosnku lub mała cebula
* papryka dowolnego koloru, chociaż chyb a najlepiej prezentuje się zielona
* kilka cienkich plasterków boczku
* żółty ser w dowolnej ilości
* oliwa
* szklanka bulionu
* majeranek, pieprz, słodka papryka w proszku

Na małym ogniu i lekko naoliwionej patelni zrumieniłam ryż. Tym razem zrumieniłam a nie spaliłam.

Ryż zdjęłam z patelni.

Teraz powędrował na nią boczek pocięty w dość małą kostkę. Do podpieczonego i ładnie wytopionego boczku dołożyłam zgnieciony, ale nie przeciśnięty ząbek czosnku i pokrojona paprykę. Czosnek został przeze mnie zgnieciony, bo nie wiedzieć czemu ostatnio czosnek w małych kawałkach strasznie mi się przypala i robi bardzo niedobry.

Kiedy warzywa są już lekko rozmiękczone dołącza do nich ryż i bulion. Taki zestaw (gotujemy/smażymy/dusimy?)podgrzewamy na malutkim ogniu często mieszając dopóki ryz nie będzie odpowiednio miękki. Ja podgrzewałam bez przykrycia, ale nie wiem czy to dobrze.

Na koniec wszystko przyprawiamy, przekładamy na talerz, łączymy z żółtym serem i już.


Tak, tak jestem ośmielona.

wtorek, 16 marca 2010

Żółciutkie placuszki, żółciutkie jak słońce.



Ha, ha! Zwyciężyłam.
Udało mi się zrobić placuszki z wczorajszych, autobusowych marzeń, czyli placuszki kukurydziane. Zjadłam je sobie dzisiaj połączone z mięsnym sosem(*gdzie jesteście pomidorki?) i mój brzuszek jest szczęśliwy.

Żółciutkie placuszki, żółciutkie jak słońce.
(sztuko ok.8)

* trzy bardzo czubate łyżki mąki kukurydzianej (ja dziwnym trafem nie mogłam takowej kupić więc beztrosko zmiksowałam kaszkę kukurydzianą)
* pół szklanki gazowanej wody
* jajko lub dwa
* szczypta pieprzu, soli, pieprzu cayenne
*mały ząbek czosnku
* ćwierć puszki kukurydzy
*olej do smażenia (niestety nie udało mi się go obejść)

W zasadzie metoda wytwarzania jest taka jak przy naleśnikach. Czyli do pojemnika wlewamy wodę i wbijamy jajko, teraz możemy wsypać wszystkie sypkie składniki (tak dokładnie zsiekany czosnek jest sypki :P ) i w dowolnie wybrany sposób połączyć. Ja do łączenia tak małej ilości używam shakera, ale miseczka i widelec też dają radę.
Masa powinna jeszcze troszkę odstać, żeby aromat czosnku miał szansę się rozprzestrzenić.
Tak połączoną, dość rzadką, odstaną i wymieszaną masę wlewamy na rozgrzaną, natłuszczoną patelnię. Nie polecam tworzenia dużych jak naleśniki krążków, lepsze będą takie małe placuszki po trzy, cztery na patelni. Czemu? A temu, że w towarzystwie lepiej im się obraca.


Napisałam próbną biologię... ciekawe czy się udało.

poniedziałek, 15 marca 2010

Wymarzone, nieudane placuszki.

Po kolei. Nie uczę się w moim kochanym Łasku, uczę się jakieś 15km od niego, w Zduńskiej Woli dokładnie. W związku z tym codziennie dwa razy wsiadam do PKSu linij S i jadę. Rzeczone jechanie nie jest takie złe jak większość osób myśli. Zawsze mam dodatkowe pół godziny żeby się pouczyć, pół godziny żeby się przespać, pół godziny żeby odpocząć, pól godziny żeby z kimś porozmawiać. Oczywiście czasem jest bardzo denerwująca, ale to zupełnie odrębna długa historia. Z tych wielu rzeczy, które przez pół godziny robić mogę zwykle wybieram sen, o przepraszam, sen wybiera się sam. Ja śpię, autobus warczy, głowa obija się o okno, jest super. Czasem jednak zdarza się, że zasnąć nie mogę i w półsennym stanie obmyślam co zjem, kiedy tylko doczłapię do domu.

Dzisiaj wymarzyłam sobie placuszki kukurydziane i sałatkę z pomidorów. Wszystko brzmi dobrze. Niestety życie chciało inaczej i ani placki, ani sałatka nie pojawiły się na moim talerzu.

Problem 1: Po / przed sezonem!*
Wstąpiłam do sklepu po pomidorki i jakież rozczarowanie, jakaż rozpacz, jakież wytrącenie z błogiej nieświadomości. Przecież jest zima, pomidory są plastikowe i kosztują tyle, że ścina z nóg. Sałatki nie będzie, trudno.

Problem 2: Stan roztrzepania.
Zasmucona brakiem jadalnych pomidorów zabrałam się za konkretyzacje placuszków. Konkretyzację, bo wiedział tylko, że chcę placuszki kukurydziane, a co to dokładnie oznacza? Wszystko szła ładnie. Wybrałam składniki, wrzuciłam do shakera w dobrych proporcjach, ładnie wybełtałam, rozgrzałam patelnię, wylałam na patelnię, smażyłam, a tu niespodzianka! Niestety placki na stałe spoiły się z patelnią, a oddzielone od niej traciły jakikolwiek kształt i nie dały się odwrócić. Czemu tak się stało? Tak się stało, bo Weronika zupełnie nie pomyślała o jajkach.

Podsumowując. Jutro się uda, jutro będą jajka. :)

* aż mi się pewna straszna piosenka przypomniała

poniedziałek, 8 marca 2010

Z życzeniami.



Kobietki moje kochane, życzę wam słonecznych dni, świeżych produktów, ostrych noży, gorących piekarników, zimnych lodówek, szybkich mikserów i niezawodnych sąsiadek od pożyczania cukru. W zasadzie wszystkiego, co najlepsze.


Dzień kobiet. Fajna sprawa w zasadzie. Lubię kiedy chłopcy w każdym wieku nagle poczuwają się do roli gentlemanów. Urocze jest to zwykle, ale żeby nie było, że się śmieję, nie, nie, nie, stanowczo nie. Nie ma w tym co piszę żadnej ironii. Tak, więc były dzisiaj miłe słówka, buziaczki i wirtualne kwiatki, dziękuję i z rumieńcem na twarzy przyznam się, że miło mi niezmiernie.




Kwiaty w wersji "mały budowlaniec"

czwartek, 4 marca 2010

Grrrr... nie lubię wielu rzeczy, oj zapewne zbyt wielu. Za to dzisiaj najbardziej przeszkadzają mi moje dwie cechy: ogromny wewnętrzny leń i nadmiernie przejmowanie się wszystkim. Nie mogę się zabrać od dawien dawna nie mogę się zebrać do zrobienia czegokolwiek, do nauki, do sprzątania, do wyjścia na spacer. Wiem, że marudzę, ale tak to jakoś mi się zrobiło, że pokłady mojej energii zostały do dna wyskrobane, a dziura po nich z głupim uśmieszkiem czekają na słońce, na W., na nie wiem na co... Tak, tak przejmowanie się też się włączyło i teraz siedzę i analizuję zamiast wbijać do głowy "niezbędna mi wiedzę".



Tak powiedziała mi herbata. Pewnie miała rację.


Skoro już mam dzień na marudzenie to dodam, że fizycznie też coś niezbyt. Leczę się, więc jak umiem. Mogę pokazać wam jak.



Oto tak. Styropian z ilością masła, którą zjadłaby czteroosobowa rodzina przez tydzień i nutellą. Pyszne, kaloryczne. A co, wolno mi, nie!?!!

poniedziałek, 1 marca 2010

Wielki zaciesz.



No i jak tu o jedzeniu kiedy wyróżnienie. W końcu! Przy szalonych zmianach składu i korespondencyjnym gitarzyście ( :* ). Lideczko wybacz, ale nie wiedziałam jaką funkcję Cię nazwać.


Poza tym cały weekend przeżyłam na kanapkach z dżemem w porywie do zimnej parówki z bułką. A przepraszam było jedno małe szaleństwo czyli tradycyjny obiad w Barze mlecznym smak zacnej sieci Społem :)

Tak czy inaczej... Boże w końcu! (dzisiaj cieszę się chyba bardziej niż w sobotę)

czwartek, 25 lutego 2010

risotTo.

Wczoraj wróciłam do Łasku. Nie uśmiecha mi się to wcale, ale jak trzeba to trzeba. Na dodatek muszę się pochwalić, że udało mi się wczoraj dotrzeć prawie samodzielnie na dworzec we Wroc. i nie zgubić się łażąc bez celu przez godzinę.
Ale nie o tym. We wtorek postanowiłam ugotować coś, czego jeszcze nigdy nie robiłam, a miało być przyjemne w przyrządzaniu, chodzi o risotto. No i klops, z riosotto został tylko TO. Jak to stwierdził W. po ryżu nie było czuć innego sposobu przygotowania, smakował jak gotowany. No i nie wiem co i jak poszło źle. Ryż się n ie rozgotował, przysmażył się aż za bardzo, potem dochodził z bulionem. Nie wiem... nie wiem. Czy ktoś wie?

poniedziałek, 22 lutego 2010

Naleśniki z porem.

Udało mi się zaklepać kuchnię i nawet upichcić to, co zaplanowałam :)


Naleśniki z porem (sztuk 6)

Mieć należy:
* 1,5 szklanki wody
* 2 jajka
* ok. 5 garści mąki
* po szczypcie pieprzu i soli

* 2 łyżki margaryny do smażenia
* pora
* pięć plasterków szynki, czy czegoś takiego
* pół szklanki kwaśnej śmietany
* 50g żółtego sera
* trochę soku z cytryny
* sól i pieprz

Ze składników grupy pierwszej mieszamy i smażymy naleśniki.
Pora kroimy w dość drobne półplasterki.
Szyneczkę też kroimy.
Pora i szynkę solimy, smażymy chwilę, a potem dusimy na margarynie.
Kiedy por jest już rozmiękczony wlewamy śmietanę, pieprzymy, a po zdjęciu z ognia dodajemy ser.
Naleśniki smarujemy farszem, składamy, zawijamy, albo coś i jeszcze chwilę razem zapiekamy.

Niestety jak się okazało najtrudniejsze z całego dania było usmażenie naleśników. Ojoj, na tym fantastycznym urządzeniu, które tutaj nazywane jest kuchenką jednego naleśnika smażyłam 10 minut i wcale nie można powiedzieć, że robiły się rumiane. W związku z tym zdjęć nie będzie, bo mogłyby tylko zniechęcać, a danie jest niczego sobie.
Przepis nie jest moim osobistym pomysłem, ale niestety nie umiem dobrze powedzieć skąd się wziął. Przepraszam.

Jak widać W. przestaje bać się zielonego.
Oczywiście Amarantko pozdrowię Wroc.

Nadajemy z Wrocławia.

Tak jest, od wczoraj Weronika urzęduje we Wrocławiu. Jak na razie byłam na jednej wycieczce i prawie się nie zgubiłam. Tfu... jakiej wycieczce?! Ja zostałam perfidnie wykorzystana jako wielbłąd, który oprócz tego, że przyniesie to jeszcze wie co przynieść i co z tego ugotować. Aaaaaa! przepis będzie później, bo własnie kuchnia się zwolniła i muszę iść ją zaklepać dla siebie.

sobota, 20 lutego 2010

Biwak ala koło gospodyń.

Z okazji, że mamy ferie postanowiliśmy zrobić jakiś mały biwaczek. Szkoda, że ludzie nie dopisali. Właśnie w związku z niedoborem ludności i śniegu biwak z biegania po dworze przeistoczył się w koło gospodyń i jaskinię gier wszelkiego rodzaju :D







Gra w eurobiznes połączone z zagniataniem drożdżowego ciasta. Ciasta na pizze, oczywista. Na szczęście tym razem nie było kompromitacji i pizza wyszła pyszna. Ciasto tez było pyszne. Ogólnie udało się. Później pojawiło się zmienione domino i janga.


Drugim wypiekiem były pyszne ciasteczka z kleiku ryżowego. Uwielbiam te ciasteczka, to takie ciasteczka z dzieciństwa i choć nie ma tu zdjęcia przepis zamieszczę, bo warto :)

Ciasteczka z kleiku ryżowego.

* paczka kleiku ryżowego
* kostka margaryny do pieczenia
* 3 jajka
* szklanka cukru
* 5-6 łyżeczek wiórków kokosowych
* cukier wanilinowy
* łyżeczka proszku do pieczenia
* lekko kwaśny dżem lub konfitura

Z podanych składników ( poza dżemem) zagniatamy ciasto.
Formujemy ciasteczka z zagłębieniem, u mnie wyglądają one jak kluski śląskie.
Pieczemy aż zbrązowieją ( jak zwykle nie patrzyłam na zegarek).
Dziurki w ciastkach zapełniamy dżemem.

Nie, nie będę wypominała chłopakom chęci wsypania do ciastek łyżki (nie łyżeczki) proszku.


Za to dzisiaj zajęcia opierały się na szyciu. Oj tak, nigdy nie wątpiłam w nasze talenty... Pluszaki wyszły fantastycznie. Mnie szczególnie urzekł hipopotam z dwoma nogami i lamparcimi cętkami. Teraz czas na standardowy biwak z "pocioraką".

czwartek, 18 lutego 2010

Kurczak na wakacjach. Kurczak w ananasach.



Kurczaka poznałam dzięki W., z którym go kiedyś gotowałam. Żeby było śmieszniej W. nie bardzo lubi takie wynalazki i nie bardzo lubi ananasa. Nie ważne, ja lubię.
Kurczak jest szybki i łatwy w przygotowaniu. Nie prezentuje się zbyt ładnie, chociaż kolorek ma całkiem przyjemny.

Kurczaczek w ananasach.

Dla czterech osób potrzebujemy:
* podwójna pierś kurczaka
* ciut mąki
* olej
* 2 szklanki ryżu
* puszka ananasów
* 2/3 szklanki zalewy z wyżej wymienionych
* 1/3 szklanki zimnej wody
* 2 łyżki mąki ziemniaczanej
* 5 łyżek sosu sojowego (raczej ciemnego)
* pieprz
* imbir
* curry

Pierś po umyciu i oczyszczeniu kroimy na małe podłużne kawałeczki.
Kawałeczki te obtaczamy w mące.
Mięsko podsmażamy na oleju aż się ładnie zarumieni.
Dodajemy pokrojone ananaski i smażymy jeszcze chwilkę.
Mąkę ziemniaczaną mieszamy z maka i wodą.
Wlewamy to na patelnię.
Wszystko mieszamy, przyprawiamy i wrzucamy na ryż. Ugotowany ryż oczywista.

To i tyle.

Muszę się jeszcze pochwalić, tak po cichutku i przy okazji, że zaczęłam produkować dla siebie broszkę i mam głęboką nadzieję, że się uda.

środa, 17 lutego 2010

Dwa słowa.

Wczoraj Lidka udzieliła mi nauk na temat używania szablonów, więc być może już niedługo będzie tu ładniej. Niedługo, to jest dokładnie kiedy uda mi się rozpakować rzeczony szablon.
Tym czasem grzeję się przy zielonej herbacie z pigwą, żołądek skręca mi się z głodu, a mamm torturuje mnie zapachem naleśników. Dobrze poczekam.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Zmiks

Miotałam się dzisiaj po domu w poszukiwaniu pomysłu na coś małego, szybkiego do pojedzenia i wymyśliłam, znaczy ściągnęłam pomysł żeby zrobić koktajl.

Truskawki...




...rozmrażały się w objęciach misia, za rurą od kaloryfera.




Mleko się ciut podgrzało w moim zacnym emaliowanym garnuszku...




a potem luuuu na turkawki.






Na koniec należy dokonać masakrę za pomocą blendera, czy innej miksującej maszyny. Wrrrrr, brrrrrr i uzyskujemy taką piękną różowiutką chmurkę.




Poza tym muszę się pochwalić, że mój kochany W. zorganizował romantyczne walentynki :) Kulig był. Taaaaak, kulig!! Jako dodatkowe atrakcje przewidziane było: prowadzenie samochodu przez Patkę, wyciąganie samochodu z rowu, nauka pokonywania poślizgów, poznawanie nowego układu dróg w łasku. No tak, romantycznie było :)

piątek, 12 lutego 2010

Pączuszki się doczekały.


Oto pączek.

Otopoączek wystąpi przed innymi wynurzeniami, bo znów go pominę i się obrazi.

Pączki
(35 pączków dokładnie) zdaniem mojej mamm robi się tak:

Przygotowujemy:
* 1 kg mąki
* 3 żółtka
* 3 jajka
* 5 łyżek cukru
* 10dag drożdży
* 2 szklanki mleka
* 3/4 kostki margaryny
* 2 łyżki spirytusu/wódki/octu
* marmoladę, orzechy, rodzynki, czekoladę lub jeszcze coś innego
* tłuszcz do smażenia (w sumie najlepiej smalec, bo jest odporny na bardzo wysokie temperatury, ale olej też daje radę)
Działamy:
Drożdże i cukier rozpuszczamy w 1/4 szklanki letniego mleka, dodajemy też ok. 1/2 szklanki mąki. Cała mieszaninka powinna mieć słynną gęstość śmietany.
Jajka i żółtka ubijamy z resztą cukru.
Mąkę przesiewamy przez sito do miski. W misce robimy zagłębienie, do którego wlewamy miksturę jajeczną i drożdżową, rozpuszczona margarynę i alkohol. Wszystko to wyrabiamy ręcznie, aż się ładnie wszystk0o wymiesza i połączy.
Ciasto teraz idzie sobie posiedzieć na grzejniku w łazience. Odsiadka przewidziana jest do czasu, kiedy ilość ciasta się podwoi.
Wtedy ciasto rozpłaszczamy na grubość ok. 1cm.
Wycinamy krążki szklanką, albo czymś innym wycinającym.
Krążki lekko rozciągamy, nakładamy na nie dodatki i sklejamy formując kulkę. Jak zwykle ważne jest dobre sklejenie, bo inaczej buuuum!
Podgrzewamy tłuszcz do smażenia. Ja wrzucam do niego małą kulkę ciasta i kiedy już zrobi się brązowa to znaczy, że olej się nadaje. Pączki smażę partiami po ok 4 minuty z każdej strony. Zwykle wbijam w nie długą wykałaczkę i jeśli wychodzi czysta to znaczy, że pączek już chce wyjść.
Co kilka partii wrzucamy do tłuszczy kawałek ziemniaka, nie wiem w jaki sposób, ale to oczyszcza tłuszcz.

O to chyba nadszedł czas na resztę wynurzeń, a ja chyba właśnie straciłam pomysły. Nieważne. Idę śpiewać z Apolinarym i sprzątać w pokoju, bo dziś rano z niepokojem stwierdziłam, że po zdjęciu z łóżka pościeli nadal jest straszny bałagan. Hym... do boju.

czwartek, 11 lutego 2010

Przypomniało mi się.

Oj, ile teraz mam w głowie myśli do napisania, a jak mało siły żeby pisać. Dziwaczny był ten dzień. Jak zwykle zaczynam stresować się na zapas, myśleć, że wiem jak to będzie.
Słucham sobie Apolinarego Polka, kilka piosenek na krzyż z youtube, bo obiecałam sobie, że nie ściągnę tej płyty. Jak na razie widziałam tylko jeden koncert rzeczonego i zaczarował mnie. Nie wiem jak. Cały koncert śmiałam się przez łzy i płakałam przez śmiech. Dowiedziałam się też, że żeby grać na harmonijce ustnej trzeba spotkać diabła na rozdrożu i sprzedać mu nerkę. W. powiedział, że nie mogę sprzedawać nerki... ;/ To ja sobie posłucham na spokojny sen.
Przez Amarantkę zaczęłam się zastanawiać nad Naszym jedzeniem i wiesz, wszystko, co przychodzi mi do głowy jest takie śmieszne. Kawa i kisiel jabłkowy z papierka? Chociaż... była taki jeden posiłek, który zapamiętam na zawsze. Kanapka z serkiem topionym i gorąca herbata w Okupie, które próbowałam przełknąć i nie płakać z bólu. Pamiętasz? Ja pamiętam. Kocham.
W zasadzie miałam pisać o pączkach, ale pączki muszą poczekać.

wtorek, 9 lutego 2010

Pizza. Pizza dzisiaj się jakoś rozpanoszyla.

Ha, ha, ha, haaaaaa! Mam komputer, który działa. Niestety nadal nic nie mogę drukowac, bo wtyczka mojej drukarki okazała się byc zbyt archaiczna, a i nie umiem napisac "ci" (tego jak cma, nie jak cień). Nie żebym narzekała, bo nie narzekam. Cieszę się ogromnie kontaktem ze światem.
W końcu ogarnęłam moje feryjne plany i stwierdziłam, że wyglądają naprawdę przyzwoicie. Wyszedł mi śliczny melanż starych, już prawie porzuconych sposobów spędzania czasu i kilka nowych aspektów. :) Myślę, że prawie na bieżąco będę się dzieliła wydarzeniami.
A teraz do rzeczy. Uwielbiam wszystkie dni czegoś tam np. jak podaje nonsensopedia: 3 lutego - Międzynarodowy Dzień Kopania Rowów
31 marca - Światowy Dzień Budyniu
16 kwietnia – Dzień Sapera i Włókniarza itp. itd.
Takie właśnie piękne święta, ktoś wymyśla, ktoś obchodzi i jest fantastycznie i nikt nie czuje się pominięty. W związku z tym, w celu uczczenia międzynarodowego dnia pizzy przedstawiam mój obiadek (niedzielny i poniedziałkowy też).

Pizza domowa pół na pół

ciasto:
* 3 szklanki mąki pszennej
* szklanka wody
* 50dag drożdży
* szczypta cukru
* jajko
* 5 łyżek oleju słonecznikowego
* szczypta gałki muszkatołowej

Po kolei. Mąkę przesiewamy przez sito do dużej miski. (Ja robiłam wszystko na stolnicy i gdyby nie szybka pomoc ze strony mamy połowa ciasta znalazłaby się na mnie. Tak stanowczo miska jest bezpieczniejsza.) W połowie szklanki letniej! (nie wrzącej) wody rozpuszczamy drożdże i cukier (grudki są niedopuszczalne!). Teraz do mąki wbijamy jajko, wlewamy drożdżową miksturę i ścieramy ciut gałki muszkatołowej. Wszystko mieszamy za pomocą własnej rączki, jeżeli ciasto nie chce się skleja dodajemy wodę. Kiedy ciasto w miarę sklei się w całośc możemy przełoży je na stolnicę i doda olej. Ogólnie rzecz biorą ciasto drożdżowe jest pieszczochem i lubi długie wyrabianie, więc nie żałujemy mu. W rezultacie ciasto ma byc jednolite, błyszczące i nie klejące. Takie ciacho formujemy w kulkę, wrzucamy do michy, oprószamy mąka, przykrywamy ściereczka i odstawiamy w ciepłe miejsce żeby sobie rosło.

Dodatki

Dodatki do polowy eksperymentalnej:
* pół małego słoiczka przecieru pomidorowego (najlepiej dośc rzadkiego, ja użyłam domowej wersji)
* pół czerwonej cebuli
* cwierc średniej, wędzonej makreli, czy innej rybki
* 4 pieczarki
* półtora obranego pomidorka
* trochę startego sera


Dodatki do połowy hawajskiej (?):
* pół słoiczka tego samego przecieru
* pół tej samej cebulki
* 4 pieczarki
* 10 cieniutkich plasterków salami
* 4 plastry ananasa
* trochę startego sera

Wszystko kroimy i możemy wrócic do ciasta.

Ciasto kiedy się wyleży pod kaloryferem. Kładziemy na stolnicy i wałkujemy. Wywałkowane kładziemy na nasmarowanej blaszce i pieczemy ok 10 - 20 minut w 150, żeby później nie okazało się surowe. Po podpieczeniu rozkładamy dodatki poza serem i pieczemy tak długo, aż się wszystko ładnie zrumieni. Na koniec posypujemy serem i jest.


wersja przed wsadzeniem do pieca :)

Teraz jeszcze słów kilka na koniec. Pizza ta to nic odkrywczego. Ciasto jest dośc twarde i czasem sprawia problemy podczas produkcji. W zasadzie to pierwszego dnia nie smakowała mi wcale, za to po nicy w lodówce... cudowna. Tak, po nicy w lodówce ciasto stało się miększe, a dodatki bardziej wyraziste. W poniedziałek stanowczo mi smakowała.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Na odpoczynek, sałatka.

Jak już pisałam przez ostatni tydzień jadłam, kompulsywne nad wyraz. Później była studniówka, bardzo miła ogólnie :) (a katering ten sam, co w łaskim LO). Dzisiaj, żeby odpocząć od słodkości, mięsiwa i innych tego typu dobrodziejstw zapodałam sobie sałatkę. Chodziła mi ona od dawna po głowie i w końcu się udało. Jedynym problemem okazały się plastikowe pomidory, ale trudno.

Sałatka na odpoczynek.* *(ja nie wymyślam takich ładnych nazw jak Lidka :)
"Chleb Na Łące, Danie Niegorące!" ****

Składniki dla jednej małej Weroniki: **
* ćwierć pomidora, lepiej nieplastikowego
* ćwierć papryki
* ćwierć małej cebulki
* dwa listki sałaty lodowej, albo innej
* mała garstka kiełków rzodkiewki
* 5 plasterków boczku niewędzonego, bo nie bekonu :P
* pół łyżeczki musztardy
* szczyptę soli
* szczyptę cukru
* szczyptę słodkiej papryki w proszku
* szczyptę pieprzu
* szczyptę ziół prowansalskich, chociaż najlepsza byłaby świeża bazylia, ale w tym roku uprawa się nie powiodła :(
* łyżeczka soku z cytryny
***

Po kolei. Myjemy sałatę i osuszamy ją w suszarce, ściereczce, ręczniku papierowym ,czy w czym, kto lubi. Wszystkie warzywa kroimy, sałatę rwiemy i wrzucamy to do michy. Czas na dressing, tak, tak nie ma jak modne słowo. Czyli dokładnie mieszamy sok cytrynowy,musztardę i przyprawy. Teraz czas na boczuś. Boczuś kroimy na takie małe plasterki, bo kostka raczej średnio się tu sprawdzi. Pokrojonego delikwenta wrzucamy na rozgrzaną, suchą patelnię i smażymy aż zrobi się śliczny, brązowiutki i chrupiący. Kiedy boczek jest gotowy wylewamy na warzywa dressing, tłuszczyk z patelni i wrzucamy chrupiące mięsko. Teraz wystarczy wszystko przemieszać i wszamać ze świeżutkim chlebkiem jako pełnowartościowy (to słowo też takie ładne) posiłek.

No to chrup.

Chciałam przy tej okazji dodać, że w końcu mogę publikować zdjęcia :)



* ja nie wymyślam takich ładnych nazw jak Lidka :)
** o tu się udało :P
*** dużo tych składników wyszło
**** czyli już ładna nazwa